-
Kwestia reparacji wojennych od Niemiec regularnie wraca do polskiej debaty politycznej, stając się narzędziem w sporach partyjnych i wykorzystywanym w kampaniach wyborczych.
-
Brak jednoznacznego traktatu pokojowego po II wojnie światowej oraz decyzje międzynarodowych mocarstw skutecznie blokują możliwość wyegzekwowania polskich roszczeń za zniszczenia wojenne.
-
Propozycje eksperckie akcentują potrzebę zmiany podejścia: zamiast domagać się reparacji, warto inwestować we wspólne polsko-niemieckie projekty edukacyjne oraz dbać o pamięć historyczną.
-
Więcej ważnych informacji znajdziesz na stronie głównej Interii
Poprzedni sezon trwał od września 2022 r., kiedy Jarosław Kaczyński podjął decyzję o ogłoszeniu raportu o stratach wojennych Polski. Dokument był gotowy już kilka lat wcześniej, ale prezes Prawa i Sprawiedliwości trzymał go w szufladzie, czekając aż będzie można go najlepiej sprzedać na polskim rynku politycznym. Żądanie ponad sześciu bilionów złotych od Niemiec miało być bowiem jednym z atutów, z pomocą których PiS zamierzało wygrać kolejne wybory parlamentarne. Wybory jak wiadomo wygrało, ale władzę straciło, co zakończyło poprzedni sezon polowań. Rząd Tuska trafnie bowiem uznał, że w rywalizacji na żądania wobec Niemiec nie ma z ekipą Kaczyńskiego najmniejszych szans.
Oczywiście PiS straciło władzę nie dlatego, że strona niemiecka zignorowała polskie żądania reparacyjne. Zarówno Konfederacja, jak i PSL, nie skorzystały z płynących z Nowogrodzkiej ofert współrządzenia z zupełnie innych powodów. Akurat co do tego, że Niemcy są Polsce winni zadośćuczynienie za zbrodnie i zniszczenia z czasów II wojny światowej, panuje zgoda nie tylko na prawicy, ale w niemal całej naszej klasie politycznej. Różnice dotyczą jednak sposobu zdefiniowania naszych roszczeń, a zwłaszcza sposobu ich uzyskania.
Politycy PiS oraz prezydent Nawrocki są wyjątkowo przywiązani do pojęcia reparacji. Rzecz w tym, że w prawie międzynarodowym nazywa się tak świadczenia, które państwo przegrywające wojnę zobowiązuje się przekazać innemu państwu tytułem rekompensaty za poniesione straty i szkody. Zwykle ich wysokość określa się w traktacie pokojowym kończącym daną wojnę. W przypadku Niemiec tak było w traktacie wersalskim, podpisanym w 1919 r. po zakończeniu I wojny światowej. Ustalone wówczas reparacje Niemcy miały spłacać przez niemal siedemdziesiąt lat i – z przerwami – robiły to nawet dłużej, bowiem ostatnie kwoty z tego tytułu główni beneficjenci (Francja i Wielka Brytania) otrzymali w 2010 r. Jednak ich łączna suma nie zbliżyła się nawet w połowie do ustalonej w Wersalu astronomicznej kwoty ponad stu miliardów marek w złocie.
Pierwszy problem z naszymi roszczeniami reparacyjnymi polega na tym, że po II wojnie światowej nie podpisano żadnego traktatu pokojowego z pokonanymi Niemcami. Zamiast tego rywalizujące ze sobą USA i Związek Sowiecki doprowadziły do powstania dwóch państw niemieckich: Republiki Federalnej Niemiec i Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Nie znaczy to, że sprawa reparacji wówczas się nie pojawiła. Na konferencji wielkich mocarstw w Poczdamie w 1945 r. ustalono, że Polska otrzyma 15 proc. reparacji, jakie miał ściągnąć, głównie z okupowanej przez siebie, wschodniej części Niemiec, Związek Sowiecki. W 1953 r., w cztery lata po powstaniu NRD, po wielkich protestach w Berlinie Wschodnim i innych miastach NRD, które musiała tłumić Armia Czerwona, na Kremlu zdecydowano o zrzeczeniu się dalszego pobierania reparacji od tego państwa.
W ślad za Związkiem Sowieckim podobną deklarację złożyły wówczas władze PRL. Co gorsza zrobiono to w sposób bardziej korzystny dla strony niemieckiej niż uczyniła to Moskwa, która zawarła z NRD układ o „całkowitym przerwaniu pobierania reparacji”. Warto podkreślić: o przerwaniu, a nie o zrzeczeniu się reparacji. Tymczasem rząd Bieruta wydał jednostronną deklarację, w której powiadomił o „zrzeczeniu się z dniem 1 stycznia 1954 r. spłaty odszkodowań na rzecz Polski” ze strony Niemiec. Pojęcie „odszkodowania” jest szersze niż „reparacje”, podobnie jak „Niemcy” znaczyły i wówczas, i tym bardziej obecnie, więcej niż NRD.
Można wprawdzie zauważyć, że PRL nie uznawała wówczas RFN, a jedynie NRD i na tej podstawie argumentować, że zrzeczenie się odszkodowań dotyczyło jedynie tego ostatniego państwa. Niestety w deklaracji znalazło się także sformułowanie, że „powzięte decyzje w istotny sposób pomogą narodowi niemieckiemu w stworzeniu niezbędnych warunków dla odbudowy jego jedności i powstania zjednoczonego, pokojowego i demokratycznego państwa niemieckiego”.
To właśnie do tej deklaracji, mówiącej o zjednoczonych Niemcach, konsekwentnie odwołują się obecnie władze w Berlinie. Ignorują oczywiście fakt, że nie sposób reżimu Bolesława Bieruta uznać za rząd suwerennego państwa polskiego. Jednak na tym problem się nie kończy, bowiem nawet gdyby owej deklaracji w ogóle nie było, wówczas Niemcy mieliby w zanadrzu inny argument. Usłyszeli o nim Grecy, których władze nigdy nie wydały podobnej deklaracji, a w 2019 r. wystąpiły z żądaniem zapłaty blisko 300 mld euro. Strona niemiecka odpowiedziała władzom w Atenach, że problem reparacji został definitywnie zamknięty w 1990 r. podczas konferencji „2+4” (RFN i NRD oraz ZSRS, USA, Francja i Wielka Brytania) podczas której zdecydowano o zasadach zjednoczenia dwóch państw niemieckich.
Podpisany na jej zakończenie w Moskwie, we wrześniu 1990 r. „Traktat o ostatecznej regulacji w odniesieniu do Niemiec” zastąpił traktat pokojowy, co potwierdzili wszyscy jego sygnatariusze. Ponieważ zaś nie było w nim mowy o reparacjach, Berlin stoi na stanowisku, że sprawa została wówczas definitywnie zamknięta.
Dlaczego jednak w tym traktacie nie poruszono sprawy reparacji? Zadecydowała o tym wola dwóch najważniejszych wówczas decydentów, czyli prezydentów USA (Georga Busha) i ZSRR (Michaiła Gorbaczowa). Ten pierwszy, który zresztą był faktycznym inicjatorem procesu zjednoczenia Niemiec, uważał RFN i jej ówczesnego kanclerza Helmuta Kohla za głównego partnera Waszyngtonu w Europie. Dlatego już w lutym 1990 r., kiedy sprawa szybkiego zjednoczenia nie była jeszcze przesądzona, powiedział Kohlowi, że USA nie będą popierały żadnych roszczeń reparacyjnych wobec Niemiec. Domagał się od niego jedynie jednoznacznej deklaracji w sprawie granic nowego państwa, które miało objąć teren RFN, NRD i Berlina Zachodniego.
Z kolei Gorbaczowa nie interesowały reparacje dla Polski, czy innych państw zaatakowanych przez III Rzeszę, ale liczone w miliardach marek kwoty, jakie pogrążony w kryzysie ZSRS otrzymał od RFN w zamian za zgodę na zjednoczenie, pozostawienie nowych Niemiec w NATO, a zwłaszcza wyprowadzenie 300-tys. korpusu swoich wojsk z obszaru mającej ulec likwidacji NRD.
Rząd Tadeusza Mazowieckiego, skoncentrowany wówczas całkowicie na sprawie potwierdzenia przez jednoczące się Niemcy nienaruszalności granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, w ogóle nie zdecydował się na postawienie sprawy reparacji. Jednak nawet gdyby to uczynił, to bez poparcia co najmniej jednego z ówczesnych supermocarstw, nie zdziałałby nic więcej niż kolejny polski rząd kierowany przez Jana Krzysztofa Bieleckiego.
To właśnie ten ostatni – negocjując w 1991 r. z Kohlem polsko-niemiecki traktat do dziś pozostający podstawą naszych relacji – zdecydował się poruszyć problem odszkodowań dla Polaków wywiezionych na roboty do Niemiec. „28 narodów miało robotników przymusowych [w III Rzeszy – A.D.] i jeśli RFN miałaby uwzględnić roszczenia ich wszystkich, byłaby zrujnowana” – usłyszał w odpowiedzi. Dlatego kanclerz zaproponował „rozwiązanie polityczne zamiast prawnego”, powołując się przy tym na Gorbaczowa, który w imieniu ZSRR zgodził się na taki wariant.
W praktyce oznaczało to, że Niemcy zgadzają się na wypłatę w przyszłości jakichś kwot – dla „osób najbardziej poszkodowanych” – poprzez mającą powstać Fundację Polsko-Niemieckie Pojednanie, ale zdecydowanie odrzucają jakiekolwiek traktatowe zobowiązania w tym zakresie. Skończyło się na symbolicznej kwocie 500 mln marek.
Rząd Bieleckiego teoretycznie mógł odmówić przyjęcia tej jałmużny i nie zgodzić się na zawarcie traktatu. Kohl zmiękczył jednak stanowisko Warszawy trzema marchewkami, wynikającymi z niemieckiej przewagi negocjacyjnej. Pierwsza polegała na wprowadzeniu w kwietniu 1991 r. ruchu bezwizowego z Polską, co dotyczyło też innych krajów ówczesnej strefy Schengen, czyli Francji oraz Beneluksu, które uległy w tej sprawie presji Niemiec.
Druga wiązała się z finalizowanymi wówczas negocjacjami z wierzycielami Polski skupionymi w tzw. Klubie Paryskim. Spośród 17 reprezentowanych w nim państw najwięcej byliśmy winni właśnie RFN i bez jej zgody redukcja naszego zadłużenia (ostatecznie o 50 proc.) nie byłaby możliwa.
Po trzecie wreszcie, w traktacie zostało zawarte sformułowanie o poparciu RFN dla starań Polski o członkostwo w Unii Europejskiej. W trakcie rozmów Kohl sugerował, że będzie to możliwe już w okolicach roku 2000. Obok tych trzech marchewek, w ręku kanclerza był jeszcze kij: Kohl podkreślał, że podpisany w listopadzie 1990 r. traktat graniczny, w którym zjednoczone Niemcy uznawały definitywnie naszą zachodnią granicę, zostanie ratyfikowany tylko równocześnie z drugim traktatem.
Od tych wydarzeń minęły ponad trzy dekady, w trakcie których sprawa braku należytego zadośćuczynienia ze strony Niemiec co jakiś czas powracała w polskiej debacie publicznej. Zwłaszcza wtedy, gdy w Niemczech pojawiały się takie inicjatywy jak lansowany przez Erikę Steinbach pomysł budowy w Berlinie tzw. centrum przeciw wypędzeniom, czy też organizacja Pruskie Powiernictwo (Preussiche Treuhand), postulująca wypłatę przez Polskę rekompensat za mienie pozostawione na wschód od Odry. W ich konsekwencji, we wrześniu 2004 r. Sejm RP przyjął uchwałę, obligującą rząd do podjęcia działań na rzecz uzyskania od Niemiec reparacji wojennych. „Polska nie otrzymała dotychczas stosownej kompensaty finansowej i reparacji wojennych za olbrzymie zniszczenia i straty (…) wywołane przez niemiecką agresję, okupację, ludobójstwo i utratę niepodległości przez Polskę” – napisali w swej uchwale posłowie.
Drogą wytyczoną przez tę uchwałę, postanowił po upływie kolejnych kilkunastu lat, pomaszerować prezes Kaczyński. Teraz reparacyjną pałeczkę przejmuje z jego rąk prezydent Nawrocki. Będzie nią uderzać w Tuska, twierdząc, że Berlin nie jest poddawany wystarczającej presji z uwagi na obstrukcję ze strony rządu. Gdy zaś do władzy powróci PiS, będzie można – tak jak to było w latach poprzednich rządów tej partii – smagać sceptyczną opozycję za brak patriotyzmu i twierdzić, że Niemcy ulegną dopiero wówczas, gdy reparacji zażąda cały, zjednoczony w tym żądaniu naród polski. Słowem będzie można polować na reparacyjnego zająca tak długo, jak długo będzie to politycznie użyteczne. A jeśli władze w Niemczech przejmie kiedyś AfD, w której duch Pruskiego Powiernictwa wydaje się wciąż żywy, to polowanie nabierze jeszcze wyższej temperatury.
Czy oznacza to, że polskie roszczenia wobec Niemiec nie są w ogóle uzasadnione i służą wyłącznie wewnętrznej grze politycznej? Oczywiście tak nie jest. Jeśli jednak chcemy otrzymać od strony niemieckiej jakieś finansowe zadośćuczynienie, powinniśmy przestać krzyczeć o wojennych reparacjach, ale o odpowiedzialności za zbrodnie przodków. I zamiast, jak to uczynił prezydent Nawrocki, mówić o tym, że „Niemcy mogłyby zacząć spłacać reparacje, budując siłę polskiego wojska, potencjału zbrojnego”, proponować wspólne projekty edukacyjne, naukowe i kulturalne służące podtrzymywaniu pamięci o zbrodniach II wojny światowej. Projekty, które powinny być finansowane głównie przez stronę niemiecką, ale i z naszym udziałem. Także i po to, aby zachować kontrolę nad ich zawartością. Obecny rząd ma jeszcze dwa lata na ich uruchomienie. Później, sądząc po sondażach, w ślad za prezydentem kolejny rząd zajmie się polowaniem na reparacyjnego zająca.