Pierwszy przewodniczący pierwszej takiej instytucji w Polsce – Błażej Kmieciak – w lipcu 2020 roku złożył ślubowanie w Sejmie i stanął na czele Państwowej komisji do spraw wyjaśniania przypadków czynności skierowanych przeciwko wolności seksualnej i obyczajności wobec małoletniego poniżej lat 15, nazywanej też komisją ds. pedofilii. Wcześniej, we wrześniu 2019 roku, w życie weszła napisana naprędce ustawa powołująca to gremium.

Kmieciak, który w połowie grudnia poinformował, że z końcem roku odchodzi z komisji, w rozmowie z Justyną Kaczmarczyk wspomina początki działalności tej instytucji. Mówi o zewnętrznych naciskach i trudnych decyzjach. Wskazuje też, jak praca w instytucji, która badała przypadki, gdzie sprawcami byli księża, wpłynęła na jego wiarę i stosunek do Kościoła. Zdradza także plany na przyszłość.

Justyna Kaczmarczyk, Interia: Ulga?

Prof. Błażej Kmieciak: – Bardziej taki uśmiech radości, bo udało się stworzyć konkretny, działający urząd. A proszę mi wierzyć, i nie dramatyzuję, ale na początku nie było dosłownie nic. Zresztą pamiętam, że mówiłem o tym pani w naszym pierwszym wywiadzie w listopadzie 2020 r.

Do tych początków chętnie wrócę, ale tu myślałam o innym rodzaju ulgi. Takim, kiedy ma się za sobą coś bardzo trudnego. Ponad cztery lata przekopywania się przez sprawy łamiące serce, bo dotyczące wykorzystywania seksualnego dzieci. I do tego – jak pan sam mówi – pod górkę.

– Trudniejsze było to „pod górkę”.

– Naprawdę. Choć to nie jest tak, że temat krzywdzenia dzieci traktuję „ot, tak”. Nie, ja naprawdę pamiętam i chcę pamiętać. Zresztą są sprawy, które wryły mi się w pamięć i one będą mnie już zawsze kształtowały. Mimo wszystko, dla mnie i dla mojej rodziny dużo trudniejsze było to kopanie się z urzędami, z instytucją. Były momenty, że budziłem się o czwartej nad ranem z myślą: Boże, przecież za chwilę przyjedzie policja i mnie aresztuje.

Słucham? Dlaczego za działalność w komisji miałaby pana aresztować policja?

– Nagle znalazłem się w świecie formalności, księgowości i administracji i albo byłem w tym sam, albo musiałem zaufać osobom, z którymi nasze drogi potem bardzo mocno się rozeszły. Pewnie to też było potrzebne. Wie pani, jak moja żona dowiedziała się, że mam być przewodniczącym tego gremium, tylko uśmiechnęła się pod nosem. Ja nie mam żadnych kompetencji organizacyjnych, nie jestem typem lidera. Jestem raczej flegmatycznym akademikiem, który generalnie lubi dyskutować o rzeczach, na których najczęściej się nie zna (śmiech). Nagle okazało się, że mam coś stworzyć z niczego. I wydaje mi się, że tutaj – paradoksalnie – moje cechy, które mogą być uznane za wady, jak właśnie ta flegmatyczność, okazały się potrzebne.

– W środowisku często skłóconym, w którym bardzo wielu ludzi chciało mieć władzę z tylnego siedzenia i zarządzać pewnymi rzeczami bez odpowiedzialności – czego mocno doświadczyłem – moje umiejętności pójścia na kompromis, słuchania, ale też to staranie się o niezależność, doprowadziły do tego, że ta instytucja istnieje.

Czy pan właśnie mówi o naciskach politycznych na działanie komisji?

– Nie, nie było nacisków politycznych.

– Nie jest żadną tajemnicą, że moja relacja z ówczesnym Rzecznikiem Praw Dziecka Mikołajem Pawlakiem, który mnie powołał na to stanowisko, w pewnym momencie drastycznie się pogorszyła. Stało się to, kiedy pan rzecznik zaczął naciskać na mnie w temacie „umeblowania urzędu” wskazanymi przez siebie osobami. Sprzeciwienie się temu było bardzo trudne, bo naprawdę mieliśmy problemy ze znalezieniem ludzi chętnych do pracy w takiej instytucji. Poza tym to była pandemia, lockdowny, to też robiło swoje. Przypomnę, że od ustawowego powołania komisji do powołania członków minął rok. Wtedy był drugi film braci Sekielskich, presja społeczna i okazało się, że jednak trzeba tę Komisję ogarnąć. I nagle my jesteśmy, ale nie ma nas w budżecie. Tych technicznych przeszkód było bardzo dużo. Były też potworne problemy w samej komisji i potworne decyzje, które musiałem podjąć. Często kończyły się one wewnętrznymi kryzysami i destrukcyjnymi, też dla mnie, konfliktami.

– Tamto oskarżenie zbiegło się w czasie z tarciami wewnątrz komisji, choć o mobbing nie zostałem oskarżony przez członka komisji, tylko przez pracownika. Nie spodziewałem się tego zupełnie. Nie tyle dlatego, że jestem tak nieprzytomny, tylko dlatego, że nie określiłbym jakiegokolwiek mojego zachowania zachowaniem mobbingowym, choć zapewne do idealu mi daleko. Natomiast generalnie atmosfera w pewnym momencie i przez bardzo długi czas była bardzo trudna. A dzisiaj – mówiłem to nawet podczas ostatniego spotkania z pracownikami komisji – mam w sobie taką radość, że odchodzę z miejsca, które dobrze, merytorycznie działa, choć to zasługa nie tylko moja.

Jak pan ocenia dzisiaj podejście społeczeństwa do tematu ochrony dzieci i młodzieży przed wykorzystywaniem seksualnym?

– Mam wrażenie, że jesteśmy w innej epoce. Że ten temat – ochrona dzieci przed krzywdzeniem w ogóle – stał się po prostu ważny. Kamieniem milowym była tu tzw. „ustawa Kamilka”

…która weszła w życie dopiero po tym, jak Polakami wstrząsnęła śmierć brutalnie skatowanego małego chłopca. Ustawa o powołaniu komisji, której pan przewodniczył, powstała na po dziennikarskim śledztwie braci Sekielskich dotyczącym przypadków wykorzystywania seksualnego przez księży. Czy my naprawdę nie potrafimy inaczej?

– Myślę, że niestety nie. Działamy reakcyjne i to duży problem. Nasza ustawa powstawała rzeczywiście szybko, w dwa i pół miesiąca.

Pisana na kolanie, pełna błędów.

– Obrazowo chyba trzeba tak powiedzieć. Ale z „ustawą Kamilka” jest inaczej, bo dzięki Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę przepisy dotyczące ochrony dzieci przed krzywdzeniem były przygotowywane już wcześniej. I mamy dobrą ustawę. Nie doskonałą, wiem, ale dobrą. Natomiast nasza rzeczywiście była problematyczna. Z jednej strony w filozofii karnej, a jednocześnie w praktyce cywilna. To może brzmieć jak bełkot akademicki, ale to jest naprawdę trudna procesowo sytuacja. Pamiętam wyniki takiej krótkiej kwerendy, które publikowaliśmy w drugim raporcie – zapytaliśmy różne instytucje, co robią w kwestii ochrony dzieci. I co się okazało? Że mają nas w nosie. Prym wiedli w tym sportowcy, gdzie na kilkadziesiąt zapytanych związków odpowiedziało nam zaledwie ponad 20. Artyści nas  mocno zignorowali. Lekarze mówili, że podobnych spraw nie mają, choć my owych lekarzy mieliśmy jako osoby oskarżone. A dzisiaj dzięki „ustawie Kamilka” mamy prawny obowiązek wdrażania standardów ochrony dzieci. I ktoś powie, że to taki tylko przymus. Nie, bo przepis prawa zmienia kulturę organizacyjną, a co za tym idzie – świadomość. Dla mnie to „game changer”.

A pan po tych niecałych pięciu latach w komisji ma pan więcej przyjaciół czy wrogów?

– Mam wrażenie, że część osób zamilkła. Pamiętam też sytuacje, że ludzie dzwonili do mojej żony, żeby dopytać, co ten Błażej nagadał.

Jak praca w komisji wpłynęła na pana stosunek do wiary i Kościoła?

– Po tych prawie pięciu latach mam świadomość, że wierzę w Boga, a nie w instytucję. To nie znaczy, że nie jestem praktykującym katolikiem, bo jestem. Należę też do wspólnoty oazowej, która na przykład ma całkiem inne zdanie na temat edukacji zdrowotnej niż ja i moja żona. I to nie jest tak, jak niektórzy uważają, że stałem się relatywistą, że idę na układ, albo że zjadła mnie Warszawa. Praca w komisji, czytanie akt, masy informacji o samotności ludzi sprawiły po prostu, że teraz dużo łatwiej mi usiąść i słuchać, a nie od razu diagnozować, co kiedyś uwielbiałem robić. Po przeczytaniu wielu akt bolesnych spraw, np. dziecka, które było wręcz metodycznie krzywdzone przez faceta i po latach nie radzi sobie z własną seksualnością, dużo łatwiej, bo z jakąś taką potrzebną pokorą, słucha się historii innych ludzi, nierozumiejących np. swojej seksualności. I tak, wiem, że potrzeba rozmawiania z młodymi ludźmi o tych sprawach przede wszystkim w domu. Ale w szkole także! Bo niestety często w domu nie ma rozmów, jest milczenie.

Kiedyś współpracownik Ordo Iuris, dziś popiera edukację zdrowotną…

– Pamiętam panie posłanki z Lewicy, które były przerażone, że zostałem przewodniczącym Państwowej Komisji. Dzisiaj – choć wciąż znacznie różnimy się w niektórych kwestiach światopoglądowych – możemy usiąść, merytorycznie rozmawiać i wspólnie działać na rzecz ochrony dzieci i młodzieży. W tym roku miało też miejsce wydarzenia dla mnie szczególne. Otrzymałem Nagrodę Janusza Korczaka za działalność publiczną, a Grand Prix dostali bracia Tomasz i Marek Sekielscy. To było dla mnie wręcz symboliczne. Ja, który byłem powoływany jako ten „katotalib”, „przewodniczący PiS-owskiej komisji”, staję obok pana Tomasza Sekielskiego – niestety pana Marka nie było – i odbieramy nagrody na tej samej gali. Był w tym korczakowski duch.

„Katotalib” miał nie ruszać spraw Kościoła?

– Myślę, że niektórzy mogli na to liczyć. Ale ja wysłałem do biskupów pisma z wnioskiem o przekazanie nam akt spraw kościelnych. Taka była konieczność i – co ważne – kwestia wiary nie ma tu nic do czynienia.

Pamiętam, co wtedy mówiła druga strona – że nie macie podstaw, żeby o te dokumenty prosić. I sam pan przyznawał, że ustawa była, delikatnie mówiąc, dziurawa pod tym względem.

– A widzi pani, teraz przekazują te akta. Początki były trudne, ale myślę, że ta burza była potrzebna. Całkiem niedawno mieliśmy bardzo dobre spotkanie z abp. Wojciechem Polakiem, delegatem KEP ds. ochrony dzieci i młodzieży. Podjęliśmy wspólne działania z Fundacją Świętego Józefa, która robi kawał dobra. Podobnie jak Centrum Ochrony Dziecka. Kościół instytucjonalnie nadal nie radzi sobie z przeszłością, bo wciąż nie ma komisji historycznej. Uważam jednak, że obecnie procedury dotyczące ochrony dzieci i młodzieży w Kościele katolickim są wzorcowe. 

Czym się pan będzie teraz zajmował?

– Będę przede wszystkim nauczycielem akademickim, ale z komisją mam zamiar jeszcze współpracować, choćby na tym poziomie naukowym. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę mógł służyć Ojczyźnie jako urzędnik państwowy.

Pójdzie pan w politykę?

– Nie, ja się do tego absolutnie nie nadaję. Chodzi mi o bycie, jak to się kiedyś pięknie mówiło – państwowcem. Urzędnikiem państwowym. Noszenie biało-czerwonej flagi w klapie marynarki naprawdę wiele dla mnie znaczy.

Dopytam na koniec – jakie są te przyczyny osobiste, które wpłynęły na pana decyzję o odejściu?

– Proste, dokładnie takie, jak napisałem w oświadczeniu. Chcę móc wypełniać różne role, które wybrałem w swoim życiu – przede wszystkim role męża, ojca, nauczyciela. Tak pięknie się mówi o tym, żeby być tatą. Tak prawdziwie być, bo tata jest jednym z pierwszych prewencyjnych ogniw, które może ochronić dziecko przed krzywdą, prawda? A ja nie chcę być teoretykiem ojcostwa.

Chcesz porozmawiać z autorką? Napisz: justyna.kaczmarczyk@firma.interia.pl

Udział
Exit mobile version