Gdy się wsłuchać w prognozy oraz raporty pogodowe, widać jak duża zaszła w nich zmiana. Prezenterzy już coraz rzadziej stosują określenia wartościujące „brzydka i ładna pogoda”, gdzie brzydka to oczywiście deszcz i pochmurno, a ładna – dzień słoneczny.
Deszcz nie zawsze jest dobry
Coraz częściej pojawiają się sformułowania, że owszem – pada, ale to jest też potrzebne i dobre. Bo grozi nam susza i problemy z tym związane.
Zależności w przyrodzie są jednak nieco bardziej złożone. Nie każdy deszcz jest bowiem pożądany, a zwłaszcza nie o każdej porze roku.
W klasycznej sytuacji, do której nasz klimat jest przystosowany, mamy zimą pokrywę śnieżną, która powinna zacząć topnieć w marcu. Topnienie śniegu ma ten walor, że jest procesem w teorii stopniowym, czyli zatrzymana w śniegu woda jest uwalniana także stopniowo.
Tymczasem tegoroczna zima była bardzo krótka, a topnienie śniegu zaczęło się już w lutym. Na dodatek zaczęło się błyskawicznie, temperatura po silnych mrozach szybko podskoczyła.
Mrozy i śniegi były zbyt krótkie. Śnieg stopniał szybko
Wcześniej silne mrozy i śnieg dały się Polakom we znaki – trzeba było podkręcić ogrzewanie, odśnieżać auta. Z punktu widzenia przyrody to jednak za krótko i za mało. To nie jest pełny substytut zimy, której natura potrzebuje.
Śnieg jest osłoną dla roślin, ich nasion, dla zwierząt, dla gleby, dla której całkowicie zmienia warunki termiczne. Przykrywa wszystko rodzajem pierzyny, pod którą życie może przetrwać.
To dlatego dla wielu gatunków szczególnie niebezpieczny jest mróz bez śniegu. Chodzi nie tylko o rośliny, ale i zwierzęta, które pod śniegiem nie wyziębiają się i znajdują kryjówkę.
W tym roku mieliśmy chwilę silnego mrozu, potem natychmiast temperatura poszła w górę. Gwałtowne ocieplenie nastąpiło już w lutym, gdy nie rośliny jeszcze nie wegetują.
Szybki skok słupków rtęci o nawet ponad 10 stopni spowodował, że śnieg stopniał w okamgnieniu. Stopił się za szybko i woda trzymana przez śnieżną pokrywę zbyt błyskawicznie spłynęła do rzek i dalej do morza. Nie zdążyła nasączyć gleby.
To bardzo poważny problem. Oznacza bowiem nieuchronną suszę.

Wiele osób może ulec złudzeniu, że obecne opady mogą zrekompensować to, co wydarzyło się u zarania wiosny, tj. nasączyć glebę, wzmocnić wody powierzchniowe i sprawić, że suszy nie będzie. Nic z tego. W maju w Polsce spadło od 10 do 35 mm wody. To niewiele więcej niż np. w miesiącach zimowych. Nie ma szans, by taki deszcz uzupełnił braki.
Deszcz pada wtedy, gdy rośliny czekają na zapylaczy
Na dodatek ważne jest, kiedy pada. Nie są to sprawy dla przyrody obojętne. Deszcze są szczególnie pożądane na początku wiosny, gdy wzmaga się wegetacja roślin. One wtedy potrzebują wody.
Natomiast w maju mamy do czynienia z kwitnieniem wielu roślin i wówczas słoneczne dni potrzebne są owadom zapylaczom, takim jak pszczoły, trzmiele, motyle, chrząszcze i inne.
Gdy leje uporczywie, zapylać się nie da. W kluczowym momencie rozwoju rośliny nie dostają tego, co potrzebują. W efekcie mogą ponieść straty w postaci wielu niezapylonych kwiatów.
Do takiego wniosku doszli naukowcy z francuskiego Narodowego Centrum Badań Naukowych (CNRS) i Uniwersytetu w Montpellier we Francji po zbadaniu współczesnych gatunków roślin. Zupełnie jakby te wiedziały, że zbliża się katastrofa. Analiza genetyki populacji fiołków wykazuje 27-procentowy wzrost wskaźnika samozapylania – piszą naukowcy.
Zakłócenia pogodowe nie są dzisiaj skorelowane z rytmem przyrody. Ona idzie ustalonym cyklem sprzed zmiany klimatu, która jednak mocno ingeruje w życie za sprawą ekstremalnych zjawisk pogodowych. Powstaje chaos.
Konsekwencje zapewne odczujemy nie tylko w postaci suszy, ale być może powodzi oraz zakłócenia relacji pomiędzy roślinami, ich wegetacją a owadami i innymi zwierzętami.
Jakby tego było mało, synoptycy prognozują teraz bardzo szybki wzrost temperatur do powyżej 20 stopni. Nawet zatem ta woda, która spadła przez wyjątkowo zimny maj, szybko wyparuje.