W Nadmorskim Parku Kultury, na obrzeżach Kołobrzegu, odbywają się latem. m.in. Sunrise Festival z muzyką elektroniczną, Sun Festival z muzyką rapową. Jest też Baltic Drive&Fly, czyli zlot dla fanów motoryzacji. Zostaliśmy zaproszeni na miejsce, by porozmawiać o różnych aspektach. Biznes, muzyka, logistyka, własne marzenia – o tym wszystkim opowiedział nam Krzysztof Bartyzel, szerzej znany jako DJ Kris.

Jan Wojtal: Ile trwa przygotowanie takiego festiwalu? Jak duże to przedsięwzięcie? Czy to jest tak, że kończycie jeden sezon letni i od razu ruszacie z przygotowaniami do kolejnego?

DJ Kris: Do 2016, 2017 roku było tak, jak pan mówi. Kończył się jeden festiwal, zaczynaliśmy drugi. Natomiast teraz jesteśmy o rok do przodu w projektowaniu. Niebawem przyjeżdżają do nas Holendrzy, którzy projektują nam sceny na lata 2026 i 2027. Już nie działamy tylko na bieżąco, musimy planować z wyprzedzeniem. Oczywiście line-up to co innego – to bardzo ruchoma część ze względu na dostępność artystów. Natomiast produkcja techniczna, projektowanie scen to procesy trwające ponad rok.

Co jest najtrudniejsze w organizacji takiego festiwalu? Czy to zdobycie artystów, czy może kwestie techniczne, logistyka?

Dziś bardzo trudno wymyślić coś nowego. Wszystkie formuły sceniczne już zostały gdzieś wykorzystane. Każdy projekt przypomina inny. Poza tym nasze budżety są znacznie mniejsze niż wielkich zachodnich festiwali, takich jak Tomorrowland. My nie mamy publiczności po 80–90 tysięcy dziennie, nie sprzedajemy biletów w euro, tylko w złotówkach. A to podstawowa różnica.

Jak bardzo wzrosły koszty przez lata?

Koszty wzrosły diametralnie. W 2019 roku, kiedy przenieśliśmy się na Podczele, nie było tu nic: prądu, kanalizacji, wody. To był opuszczony teren, można powiedzieć – śmietnisko. Sam byłem przerażony.

Jeszcze kilkanaście lat temu kluby i dyskoteki tętniły życiem, wiele z nich miało status legendarnych. Teraz obserwujemy, że coraz więcej z nich się zamyka, a jednocześnie festiwale rosną jak grzyby po deszczu. Jak pan to ocenia?

To jest trend, który płynie z Zachodu. Tydzień w tydzień do klubu – to już nie działa. Kluby, szczególnie te poza dużymi miastami, będą umierać śmiercią naturalną. Zostaną tylko te z historią i wyjątkowym programem. A festiwale? Festiwale są dziś wydarzeniem. Ludzie skrzykują się na jeden-dwa weekendy w roku, lecą czasem przez pół Europy – i tam ładują całą energię. Tak działa teraz kultura muzyczna. W krajach takich jak Hiszpania, Holandia czy Niemcy dyskoteki przestały istnieć. Zastąpiły je kluby „wariété”, gdzie najpierw masz kolację, potem występ, show, a na końcu imprezę. U nas nie mamy takiej kultury. U nas klub to była kiedyś hala z parkietem i piwem. A dziś, jak nie masz czegoś więcej – pada. Po prostu. Ludzie chcą doświadczenia, a nie tylko puszczonego bitu i drogiego piwa.

No ale skoro festiwali jest coraz więcej, czy nie ma pan obaw, że ten rynek się nasyci, może wręcz przegrzeje?

W tym roku rzeczywiście mamy wysyp – co weekend coś się dzieje. Ale powiem panu jedno: to nie jest „lekki” kawałek chleba. Zorganizowanie prawdziwego festiwalu – z trzema scenami, zapleczem, infrastrukturą, światłem, dźwiękiem to ogromne przedsięwzięcie. Czy wszyscy sobie z tego zdają sprawę? Czasem nie jestem tego pewien. Potknięcie jednego promotora rzutuje na całą branżę. Można przytoczyć nawet pamiętny Fest Festival – każdy z promotorów zapłacił dużą cenę za upadek tego projektu.

Średnia wieku uczestników festiwalu Sunrise się podnosi, a to całonocna impreza. Czy nie myślicie nad przesunięciem godzin trwania imprezy na wcześniejsze pory dnia? Taki trend obserwujemy już na Zachodzie.

Widać ten trend. Naszą odpowiedzią jest Sunset Square w Gdyni. Ten festiwal zaczyna się po południu, a kończy około pierwszej w nocy. Uważam, że nawet ta pierwsza w nocy to już jest mocno naciągnięty czas. Sunset Square ma miejski charakter i świetnie się sprawdza. Natomiast Sunrise raczej pozostanie przy dotychczasowych godzinach. W Polsce nadal mamy młodych ludzi, którzy teraz słuchają głównie hip-hopu, ale za jakiś czas mogą przerzucić się na elektronikę. To naturalna ewolucja – podobnie było w USA, gdzie kiedyś dominował hip-hop, a dziś króluje elektronika.

Festiwal trwa trzy dni. Tradycją jest, że jednego dnia zawsze jest scena: “The History of Sunrise”, gdzie pan, a także inni didżeje, grają stare hity. Dwie ostatnie edycje nagraliście nawet na YouTube, co według mnie było świetnym posunięciem. The History of Sunrise to fenomen, nie kojarzę podobnej sytuacji na innym festiwalu.

Tak, to zdecydowanie fenomen. Praktycznie co roku, niezależnie od tego, czy historia jest w piątek, sobotę czy niedzielę – zawsze jest tłum ludzi, którzy przyjeżdżają specjalnie po to, żeby usłyszeć te same klasyczne hity. Dla wielu z nich to powrót do młodości – do czasów ich pierwszych festiwali. I właśnie po to jest ta scena – żeby wrócić do emocji sprzed lat.

No właśnie, ludzie czekają cały rok, żeby specjalnie przyjechać do Kołobrzegu i posłuchać ponownie tej samej muzyki, tych starych hitów. No i czekają, aż pan ze sceny przywita całą Polskę i zapyta czy wszyscy już dotarli.

Niektórzy zarzucają, że gram to samo, ale ja oczywiście co roku próbuję wplatać coś nowego, czasem zmieniam zestaw, czasem coś odświeżam – i wielu fanów bardzo to docenia. Na ten rok przygotowałem coś specjalnego, będzie trochę zmian.

A czy ma Pan jakieś swoje ulubione tracki z tych dawnych lat, które szczególnie zapadły w pamięć?

Tak, mam kilka takich utworów, które są bardzo dla mnie ważne, ale nie zawsze je gram, bo nie wszystkie pasują do 60-90 minutowego seta. Kiedyś grałem po 8 godzin – mogłem budować emocje powoli. Teraz gram esencję. Ale na pewno takim przełomem był dla mnie „Communication” Armina van Buurena. To był moment, który zmienił moje podejście do muzyki. Pojechałem do Holandii, usłyszałem Radio 538 i to był dla mnie szok – zrozumiałem, że DJ to nie tylko grajek, ale ktoś, kto przekazuje wiedzę, emocje, uczy ludzi czegoś muzycznie.

To trochę jak podróż w czasie dla Pana i słuchaczy?

Dokładnie. Ja to nazywam wehikułem emocji. Dla mnie najważniejsze jest to, że ci ludzie przyjeżdżają nie tylko po muzykę, ale po wspomnienia. I to, że co roku wracają, że są tacy, którzy byli na 10 czy 15 edycjach festiwalu – to mówi samo za siebie. To coś więcej niż impreza – to wspólna historia.

Z perspektywy doświadczenia z Sunrise – jak trudno było zbudować od podstaw nowy festiwal o innej stylistyce muzycznej, jak Sun Festival?

Gdyby nie osoby, które były naszymi współpracownikami, pasjonatami tej muzyki i wiedziały, do kogo dotrzeć, to by się nie udało. Mieć teren to jedno, ale stworzyć markę od zera to zupełnie inna sprawa. Wokół Sun Festivalu od początku byli ludzie, którzy znali artystów, wiedzieli, jak dotrzeć do odpowiedniej publiczności.

Sunset Square był z kolei trochę zaskoczeniem – ogłoszony na ostatnią chwilę, w centrum miasta. Skąd pomysł na taką lokalizację?

My mamy chyba słabość do organizowania imprez w centrum miasta. Przecież przez lata Sunrise odbywał się nie na obrzeżach, a w środku Kołobrzegu. Gdy tylko zobaczyłem ten teren w Gdyni – Skwer Kościuszki – pomyślałem, że to spektakularne miejsce. Nie poszliśmy tam sami – mamy partnerów w Trójmieście, bez których to by się nie udało. To świetna lokalizacja. Pierwsze edycje Open’era też odbywały się w centrum, dopiero później festiwal przeniósł się na lotnisko w Babich Dołach. Sunset Square to impreza miejska, nie festiwal w pełnym tego słowa znaczeniu. Ale ma swój klimat i właśnie taki charakter chcemy zachować.

Ile osób jest zatrudnionych przy organizacji festiwalu Sunrise? Jesteście w stanie to zliczyć?

To zabawne, ale najbardziej wiarygodne dane posiada nasza…stołówka. Ekipa techniczna, czyli sceny, hale, nagłośnienie, światło – to około 200–250 osób. Do tego barmani, gastronomia – od 200 do 350 osób, z czego część jest zatrudniona przez nas, a część to firmy zewnętrzne, np. food trucki. Ochrona – 250 do 300 osób. W sumie cały festiwal tworzy około 800–1000 osób. Jedno jest pewne – co roku jest nas coraz więcej!

I na koniec część bardziej osobista – czego powinno się Panu życzyć na kolejne lata jako organizatorowi, twórcy, didżejowi?

Przede wszystkim zdrowia. Też mniej stresu, żebym nie musiał zajadać go pierogami (śmiech). Chciałbym też, żeby w Polsce powstała rozgłośnia radiowa i telewizyjna promująca kulturę elektroniczną z Zachodu. To zbudowałoby przyszłość dla tego gatunku. I żeby nasze lotnisko Szczecin-Goleniów zaczęło funkcjonować jak trzeba. Dziś to jedna z największych barier w komunikacji, większość gwiazd musimy wozić do nas z Berlina. Marzy mi się też stworzenie stałej wystawy o Sunrise – takiego muzeum wspomnień dla wszystkich uczestników przez lata.

Co by się tam znalazło, w tym muzeum?

Chciałbym, żeby każdy, kto kiedykolwiek był na Sunrise, przysłał pamiątkę – coś symbolicznego. To może być cokolwiek – bilet, opaska, gadżet, kosmyk włosów, a nawet… test ciążowy, bo i takie sytuacje się zdarzały (śmiech). Znam wiele historii ludzi, którzy tu się poznali, zakochali, mają rodziny. To byłoby moje największe marzenie – stworzyć miejsce, w którym można zostawić kawałek siebie.

Dziękuję serdecznie za rozmowę!

Również dziękuję!

Bio:

Krzysztof Bartyzel, znany szerzej jako DJ Kris, to jedna z najważniejszych postaci polskiej sceny muzyki elektronicznej oraz twórca i organizator kultowego Sunrise Festival w Kołobrzegu. Początkowo (od 2003 r.) odbywał się w kołobrzeskim amfiteatrze, a od 2019 r. przeniósł się na teren lotniska w Podczelu.DJ Kris nie tylko organizuje festiwal, ale również regularnie występuje na jego scenie, prezentując klasyki muzyki trance i house.

DJ Kris odegrał kluczową rolę w popularyzacji muzyki elektronicznej w Polsce. Jego pasja, determinacja i zaangażowanie przyczyniły się do rozwoju sceny klubowej w naszym kraju i uczyniły Sunrise Festival jednym z najważniejszych wydarzeń muzycznych w kraju.

Udział
Exit mobile version