Kilka miesięcy temu wydawał się jedną z najpotężniejszych osób w Waszyngtonie Donalda Trumpa, być może potężniejszą nawet od samego prezydenta. Magazyn „Time” zamieścił na swojej okładce fotomontaż, na którym Musk siedzi za Resolute Desk, słynnym, prezydenckim biurkiem w Gabinecie Owalnym. Sugestia była jasna: to on teraz rządzi.
To na jego działaniach, mających doprowadzić do odchudzenia rządu, koncentrowała się uwaga opinii publicznej. Dyplomaci i lobbyści zastanawiali się, jak do niego dotrzeć, uznając, że to może być jedna z kluczowych dróg do wpływania na nową administrację.
Założenie wydawało się słuszne – przez jakiś czas Musk i Trump pojawiali się razem niemal nieustannie. Często pojawiało się pytanie, jak ta bliskość przełoży się na rzeczywiste polityczne wpływy miliardera. Czy poza zwalnianiem ludzi i cięciem wydatków w kolejnych rządowych instytucjach, będzie mógł wpływać na kluczowe decyzje Trumpa? Pierwsze sygnały sugerowały odpowiedź twierdzącą.
Jeszcze w grudniu ubiegłego roku, na miesiąc przed oficjalną inauguracją prezydenta, w Kongresie rozgrywała się sprawa prowizorium budżetowego, które miało uchronić kraj przed bolesną procedurą shutdownu – de facto wyłączenia różnych funkcji państwa z powodu braku finansowania. Ustawa była już gotowa, ale demokraci wykorzystali do granic strach republikanów, że prezydent Trump obejmie władzę w sytuacji zamknięcia rządu.
W treść tego aktu prawnego wpisano wiele dodatkowych elementów, rozbudowując go na setki stron. Niemniej, wydawało się, że Partia Republikańska jest skłonna ten zgniły kompromis przełknąć.
I wtedy wkroczył Elon Musk. Rozpoczął agresywną krucjatę na swojej własnej platformie X, wzywając do utopienia projektu ustawy. W efekcie Muska poparł sam prezydent elekt i kompromis w sprawie prowizorium trzeba było wypracowywać od nowa.
Kilka miesięcy później jesteśmy w podobnej sytuacji. W Kongresie republikanie pracują nad ustawą, która z perspektywy Trumpa ma znaczenie kluczowe: to może być jedyna ustawa, jaką w ogóle uda się republikanom przegłosować w tej kadencji. Ma ona przedłużyć cięcia podatkowe wprowadzone przez Trumpa w poprzedniej kadencji, obniżyć inne podatki, wzmocnić obronność i ochronę granic, a także ograniczyć państwową opiekę zdrowotną. Może także zwiększyć dług publiczny o kilka bilionów dolarów.
Dlatego Musk w niedawnym wywiadzie dla telewizji CBS stwierdził, że ustawa jest rozczarowująca, bo podkopuje jego pracę zmierzającą do redukcji wydatków i zadłużenia państwa. Efekt? Absolutnie żaden. To wymowny sygnał, jak zmieniła się pozycja samego Muska w ostatnich miesiącach. Z rozdającego karty stał się balastem, którego administracja chciałaby się jak najszybciej pozbyć.
Ograniczone sukcesy w poszukiwaniu oszczędności
Elon Musk przyczynił się do zwycięstwa Donalda Trumpa w 2024 roku. Nie tylko inwestując w kampanię ponad 250 mln dolarów, ale również angażując się osobiście w agitację na rzecz kandydata. Szczególnie popularny okazał się jego postulat ograniczenia rządowych wydatków i biurokracji.
Większość Amerykanów była skłonna zgodzić się ze słusznością takich postulatów: w lutym sondaż Harvard CAPS/Harris pokazywał, że 83 proc. ankietowanych zgadza się, że cięcia w wydatkach są konieczne, 77 proc. popierało gruntowny przegląd celów, na jakie te pieniądze są przeznaczane. 60 proc. uznawało, że tzw. Departament Efektywności Rządowej (DOGE) Elona Muska może w tym pomóc.
Szybko się jednak miało okazać, że teoria w tym wypadku jest atrakcyjniejsza od praktyki. Musk obiecywał, że zmniejszy wydatki z budżetu federalnego o nawet 2 bln dolarów (a więc prawie o jedną trzecią w skali roku). Plan od początku wydawał się karkołomny.
Na koniec jego działalności na rzecz większej efektywności administracji specjalny licznik na stronie DOGE wskazuje 175 mld dolarów, a więc mniej niż 10 proc. zakładanej sumy. O ile oczywiście wyliczenia na stronie Departamentu Wydajności są prawdziwe – już w marcu „New York Times” wykazywał znaczące błędy w kalkulacjach DOGE. Część działań, mających przynieść oszczędności, może też zostać zakwestionowana przez sądy.
Rewolucyjny chaos i konflikty
Poszukiwanie cięć i sposobów na optymalizację w poszczególnych instytucjach oznaczało również kurs kolizyjny z innymi kluczowymi graczami w administracji. Osobami, które ciężko pracowały na swoją polityczną pozycję i nie miały zamiaru bezczynnie obserwować, jak miliarder rewolucjonista mebluje departamenty i agencje, nad którymi właśnie objęli kontrolę.
Musk skonfliktował się z szefową personelu Białego Domu, Susie Wiles, która zaczęła aktywnie działać, by ograniczyć jego dostęp do prezydenta. Wdawał się w publiczne awantury z Marco Rubio, sekretarzem stanu, czy Scottem Bessentem, sekretarzem skarbu. Do kłótni z tym ostatnim miało dojść w Gabinecie Owalnym, w obecności prezydenta, a według niektórych relacji omal nie przerodziła się w regularną bójkę.
Dochodziło też do starć na tle programowym. Jeszcze w styczniu doszło do publicznej wojny pomiędzy Muskiem a Steve’em Bannonem i innymi wpływowymi komentatorami reprezentującymi populistyczną prawicę. Powód? Wizy H1B, umożliwiające amerykańskim firmom zatrudnianie wykwalifikowanych pracowników zza granicy.
Musk uznaje, że pozyskiwanie talentów spoza USA jest kluczowe (również dla jego firm), krytycy – że w ten sposób odbiera się pracę zdolnym Amerykanom. Bannon, który nazywał go już „oligarchą” i „pasożytem”, pozostaje jednym z najbardziej zaciętych krytyków Muska.
Ale problemem były nie tylko starcia wewnętrzne. Działania DOGE stały się jednym z najbardziej widocznych, ale i najczęściej krytykowanych projektów nowej administracji. Dlatego to na Musku skoncentrowała się niechęć i protesty tych, którzy nie byli zadowoleni z przejęcia władzy przez Trumpa. Mnożyły się doniesienia o błędach, sądowych pozwach i potencjalnych naruszeniach zespołu DOGE.
Jego czarną legendę pogłębiała metoda działania, która przywodziła na myśl rewolucje z przeszłości: niewielka grupa na ogół młodych ludzi wkraczała do jednej rządowej instytucji po drugiej, żądała wszelkich możliwych dostępów, barykadowała się w jakiejś salce konferencyjnej i, pracując często dniami i nocami, podpierając się sztuczną inteligencją, w błyskawicznym tempie decydowała, kto straci pracę i co jest już dłużej niepotrzebne.
Musk stał się wizerunkowym problemem. Dla rządu, który w jakimś stopniu reprezentował, ale i dla jego własnych firm, przede wszystkim Tesli. Jej sprzedaż się pogorszyła, a salony samochodowe stały się obiektami wandalizmu. W maju prawie 60 proc. ankietowanych negatywnie oceniało Elona Muska. 56 proc. uznawało, że powinien odejść.
W ostatnich tygodniach Musk stopniowo zaczął znikać. Mniej było go w mediach, a na swoim profilu na platformie X częściej znów zamieszczał posty dotyczące rakiet, samochodów i gier wideo, a rzadziej – polityki. Mniej uwagi poświęcał mu również sam prezydent.
Serwis Politico policzył, że od początku prezydentury Trump popełniał o Musku przynajmniej kilka wpisów w tygodniu. Od początku kwietnia aż do połowy maja nie wspomniał o nim ani razu. Odejście miliardera z polityki wydawało się coraz bardziej prawdopodobne. Zbliżał się również czasowy limit jego aktywności – specjalny pracownik rządu, a taki status Musk otrzymał, może być zatrudniony przez maksymalnie 130 dni w roku. Prawdopodobnie, gdyby administracja Trumpa chciała, to znalazłaby sposób, żeby zatrzymać go w administracji na innych zasadach. Ale tej chęci zabrakło.
Tuż przed konferencją z prezydentem Trumpem w Gabinecie Owalnym, a po tym jak sam Musk ogłosił, że jego misja w DOGE dobiega końca, „New York Times” opublikował wyniki wielomiesięcznego śledztwa. Wynika z niego, że Musk w trakcie zeszłorocznej kampanii wyborczej najprawdopodobniej nadużywał ketaminy (a nie stosował jej tylko okazjonalnie, jak sam twierdził), a także brał inne narkotyki. Nie wiadomo, czy korzystał z tych substancji również w trakcie swojej rządowej misji.
Teraz przed nim trudne zadanie naprawiania własnego wizerunku. Zachowa pewną dozę wpływu na politykę, choć już nieporównanie mniejszą. Zwłaszcza że nie tylko rezygnuje ze stanowiska, ale także zamierza ograniczyć swoje wydatki na politykę. Będą się za nim ciągnęły sprawy sądowe związane z DOGE, a być może w przyszłości także dochodzenia w Kongresie. Zachowa oczywiście rządowe kontrakty dla swoich firm, ale te miałby zapewne i bez tak bezpośredniego zaangażowania w politykę.
Wydaje się wątpliwe, by bez tak blisko związanego z prezydentem lidera DOGE mogło kontynuować swoją ambitną misję. Historia rządowej misji Muska nie ma happy endu.