Bo UE jak najbardziej chce kupować amerykańską ropę i amerykański gaz. W listopadzie nawoływała do tego szefowa Europejskiego Banku Centralnego Christine Lagarde, a szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen przekonywała dziennikarzy, że w interesie całej UE jest dalsze zwiększenie importu amerykańskiego gazu, który nie dość, że jest tani, to – co równie istotne – pomaga redukować unijną zależność energetyczną od Rosji. Nie jest to zresztą nic nowego – już poprzedni przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker był zdania, że najlepszym sposobem na uniknięcie wojny celnej z Trumpem (za czasów jego pierwszej prezydentury) jest właśnie zwiększenie importu amerykańskiego gazu i ropy.  

Stany Zjednoczone już w tej chwili są drugim najważniejszym eksporterem gazu do Unii i odpowiadają za 20 procent unijnego importu. Tylko Norwegia ma większy udział w rynku. Jeśli spojrzeć tylko na import skroplonego gazu ziemnego (LNG), to niemal 50 procent całego unijnego importu przypływa do nas właśnie z USA. A jak jest z ropą naftową? Tu struktura importu jest bardziej rozdrobniona, a udział Stanów Zjednoczonych trochę mniejszy – wynosi około 15 procent – ale USA i tak są największym dostawcą ropy do UE. Jak skomentował to w rozmowie z Financial Times anonimowy przedstawiciel UE, słowa Trumpa „brzmią dość dziwnie jako 'groźba’, biorąc pod uwagę, że von der Leyen sama zaproponowała dokładnie to samo”.

Zobacz wideo Bye, bye, Biden | Co to będzie w Ameryce

A Unia chętnie importowałaby więcej, gdyby była taka możliwość. Przeszkodą nie jest europejski apetyt, tylko – jak tłumaczy cytowana przez Financial Times Florence Schmit, analityczka rynku energii banku Rabobank – to, że podaż LNG ze Stanów Zjednoczonych nie nadąża za światowym popytem. To jednak przejściowy problem – moce przerobowe amerykańskiego sektora gazu ziemnego wciąż dynamicznie rosną. Po tym, jak światowy eksport z USA zwiększył się trzykrotnie na przestrzeni ostatnich pięciu lat, według ostrożnych szacunków w kolejnych pięciu ma się podwoić. Trump zapowiadał w kampanii, że po dojściu do władzy poluzuje procedury przyznawania zezwoleń na wydobycie i eksport surowców, dzięki czemu znacznie zwiększy się podaż paliw kopalnych.  

Pytanie tylko, czy sam sektor będzie tym zainteresowany. W opublikowanym w tym tygodniu raporcie amerykański Departament Energii wskazał, że samo zachowanie jedynie już wydanych zezwoleń na produkcję i eksport LNG, bez wydawania nowych, powinno wystarczyć do zaspokojenia światowego zapotrzebowania na amerykański gaz w najbliższych dekadach. Jeśli chodzi za to o ropę naftową, to jej ceny na światowych rynkach spadają, więc zwiększenie wydobycia niekoniecznie jest najlepszą drogą do maksymalizacji zysków. Chevron, drugi największy amerykański koncern paliwowy, ogłosił na początku grudnia, że w przyszłym roku planuje mniejsze inwestycje. Bryan Sheffield, teksański biznesmen z sektora naftowego, który przekazał na kampanię wyborczą prezydenta-elekta ponad milion dolarów, w rozmowie z Wall Street Journal podsumował to krótko: „wartość giełdowa akcji spółek sektora paliw kopalnych zostanie absolutnie zmiażdżona, jeśli zaczniemy zwiększać produkcję do poziomu, o którym mówi Trump”.  

To, na co liczy Trump, dobrze obrazują ogłoszone tydzień temu plany ExxonMobil, największego amerykańskiego potentata przemysłu paliwowego i głównego konkurenta Chevronu. Koncern, który już w tej chwili produkuje dziennie więcej baryłek ropy niż jakikolwiek kraj należący do OPEC z wyjątkiem Arabii Saudyjskiej, zapowiedział zwiększenie swojej obecnej produkcji o 20 procent do 2030 roku. Amerykański gigant chce wykorzystać to, że ma w tej chwili znacznie niższe koszty wydobycia niż większość zagranicznych konkurentów. Podobnie sytuacja wygląda z sektorem gazu ziemnego, gdzie amerykańscy producenci korzystają ze znaczącej przewagi kosztowej. Jednak to samo dotyczy zarówno Chevronu, jak i innych amerykańskich firm z sektora. Dlaczego w takim razie nie chcą iść za głosem Trumpa, tak jak zapowiedział to Exxon Mobil? Odpowiedź jest prosta. Wobec transformacji energetycznej sektor paliw kopalnych ma ograniczony horyzont czasowy. Większość graczy uważa, że zachowanie wyższych cen kosztem mniej dynamicznego wzrost udziałów w rynku jest w tych warunkach bardziej opłacalne niż duże inwestycje mające na celu zdominowanie rynku w nadziei, że w przyszłości pozwoli to na windowanie cen.  

Biorąc pod uwagę to, jak istotną rolę w długofalowej strategii Unii Europejskiej odgrywa dekarbonizacja, plany Trumpa wobec sektora wydobywczego wydają się na pierwszy rzut oka bardzo niekorzystne. Jednak paradoksalnie w naszym interesie jest to, żeby obietnice nowego-starego prezydenta USA się spełniły. Planowane i wprowadzane już w życie potężne unijne inwestycje w stworzenie zielonej, neutralnej klimatycznie gospodarki wymagają ogromnych nakładów energii. Energii, której ceny dla klientów biznesowych są w tej chwili średnio ponad dwa razy wyższe w Unii Europejskiej niż w Stanach Zjednoczonych i Chinach. W rezultacie, jak zauważa zlecony przez Komisję Europejską raport dotyczący perspektyw konkurencyjnych UE, co druga firma działająca w Unii postrzega koszty energii jako poważną przeszkodę dla inwestycji. W USA dotyczy to jedynie 20 procent przedsiębiorstw. Produkcja najbardziej energochłonnych sektorów przemysłowych w Unii spadła od 2021 r. o 15 procent, a ich udział w rynku przejmują importerzy z krajów o niższych cenach energii.  

Jeśli chcemy, żeby Unia Europejska stała się globalnym liderem gospodarki opartej na czystej energii – czyli atomie, wodorze i źródłach odnawialnych – to do stworzenia jej fundamentów potrzebujemy dostępu do tanich paliw kopalnych. Obecne moce produkcyjne europejskich elektrowni atomowych, wiatrowych i farm słonecznych nie wystarczą, by zasilić tę transformację. Możemy oczywiście spróbować spełnić nasze cele poprzez masowy import zielonych technologii z Chin, ale to byłoby śmiertelnym ciosem dla unijnego przemysłu i konkurencyjności całej Unii. Nie da się połączyć unijnych ambicji klimatycznych i gospodarczych bez nadgonienia ogromnej przewagi naszych globalnych konkurentów, którą dają im niższe koszty energii.  

Gdy Trump grzmi, że szantażem zmusi kraje Unii Europejskiej do zwiększenia importu amerykańskich paliw kopalnych, to przypomina się angielskie powiedzenie „Don’t threaten me with a good time” – „Nie groź mi dobrą zabawą”. Chętnie weźmiemy tyle, ile tylko Stany Zjednoczone będą w stanie nam sprzedać.  

*** 

A na koniec trzy inne wiadomości ze świata, które mogły nam umknąć w przedświątecznych przygotowaniach:  

UE O KROK OD NAWIĄZANIA WSPÓŁPRACY STRATEGICZNEJ Z JORDANIĄ. W poniedziałek Ursula von der Leyen wybrała się z oficjalną wizytą do stolicy Jordanii, gdzie spotkała się z Królem Abdullahem.  W przemówieniu w Ammanie zapowiedziała powstanie „wzmocnionego partnerstwa strategicznego” między UE a Jordanią oraz podkreśliła, że Unia będzie blisko współpracować zarówno z Jordanią, jak z innymi partnerami w regionie, w celu zapewnienia stabilnej transformacji politycznej w Syrii.  

Negocjacje porozumienia są już niemal zakończone. Ma zostać podpisane podczas wizyty Króla Abdullaha w Brukseli na przełomie stycznia i lutego. Porozumienie ma przypominać w skali i zakresie zawartą przez Unię w marcu 2024 umowę z Egiptem. Wówczas Kair zobowiązał się do „kompleksowej kooperacji w zakresie migracji” z zamian za wsparcie gospodarcze i finansowe o łącznej wartości ponad 7 miliardów euro w latach 2024-2027. 

Według oficjalnych danych ONZ w liczącej 11 milionów mieszkańców Jordanii przebywa prawie 750 tysięcy uchodźców, z których ponad 650 tysięcy to Syryjczycy, jednak niektóre źródła mówią nawet o ponad 1,2 milionach uchodźcach z samej Syrii. To właśnie dlatego obecnym priorytetem von der Leyen jest porozumienie z Ammanem. Jednocześnie trwają też zaawansowane negocjacje nad powołaniem partnerstwa strategicznego z Maroko, z którego władzami współpraca w zakresie powstrzymywania imigracji do UE trwa już od lat. We wrześniu 2023 Unia podpisała również porozumienie z Tunezją, w ramach którego Tunis otrzyma łącznie 100 milionów euro na „zarządzanie granicą” i miliard euro pomocy gospodarczej. Takie umowy są mocno krytykowane przez organizacje zajmujące się prawami człowieka. Komisja broni się, że znajdują się w nich zobowiązania dotyczące praw podstawowych, bez których respektowania „nie dostaną ani centa”. Przykład Tunezji pokazuje jednak, jak puste to słowa. Prezydent kraju Kais Saied przeprowadził w 2021 zamachu stanu, jego oponenci polityczni są prześladowani przez aparat państwa, a siły mundurowe nielegalnie wywożą przebywających w kraju migrantów do sąsiedniej Libii.  

STANY ODBUDOWUJĄ FLOTĘ. W najbliższych dniach pod obrady amerykańskiego Kongresu trafi projekt ustawy „Ships for America Act”, który ma doprowadzić do odbudowy na wielką skalę amerykańskiej floty handlowej.  

Za inicjatywą stoją przedstawiciele zarówno demokratów jak i republikanów, a jego głównymi autorami i orędownikami jest demokratyczny senator Mark Kelly z Arizony (który był jednym z trzech głównych kandydatów na stanowisko wiceprezydenta rozważanych przez Kamalę Harris) oraz republikański członek Izby Reprezentantów Mike Waltz, którego Donald Trump desygnował na stanowisko swojego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Jak to możliwe, że obie partie mówią jednym głosem? Odpowiedź zawiera się w jednym słowie. Chiny. 

Zdaniem Waltza, Chiny „mogą dosłownie wyłączyć całą amerykańską gospodarkę poprzez odcięcie nas od ich floty handlowej lub poprzez przekształcenie jej w okręty wojenne albo narzędzia geopolitycznego wpływu”. W innym wywiadzie republikanin podkreślił, że dysproporcja pomiędzy liczebnością amerykańskiej i chińskiej floty handlowej to bezpośrednie zagrożenie militarne, bo 90 procent sprzętu wojskowego jest transportowane okrętami handlowymi. Jak podsumował sekretarz marynarki wojennej w administracji Bidena Carlos del Toro, żadna wielka morska potęga militarna w historii nie potrafiła utrzymać swojej dominacji, jeśli jednocześnie nie była morską potęgą handlową.   

Gorące debaty na temat floty handlowej. Światowa potęga morska przyzwyczajona do roli hegemona stojąca w obliczu zagrożenia ze strony wschodzącego imperium. Obsesja wokół potrzeby szybkiego uprzemysłowienia. Witamy z powrotem na przełomie XIX i XX wieku.  

KANADYJSKI RZĄD WISI NA WŁOSKU. W poniedziałek do dymisji podała się wicepremierka i ministra finansów Kanady Chrystia Freeland. Tłumaczyła, że z premierem Justinem Trudeau poróżniła ich wizja tego, jak powinna wyglądać polityka kanadyjskiego rzdu po wygranej Donalda Trumpa.

Jej zdaniem „agresywny nacjonalizm gospodarczy” nadchodzącej administracji prezydenckiej w USA sprawia, że Kanada powinna przygotować się na trudne czasy. Czyli uzdrowić finanse publiczne tak, by zbudować fiskalną poduszkę bezpieczeństwa na wypadek wojny celnej i unikać „kosztownych politycznych zagrywek”. Freeland odnosiła się do złożonych w listopadzie przez Trudeau obietnic wprowadzenia nowych ulg w podatku VAT oraz programu transferów bezpośrednich, w ramach którego niemal połowa mieszkańców kraju otrzymywałaby od rządu równowartość około 700 złotych miesięcznie.  

Rezygnacja Freeland to poważny cios dla rządu. Jeszcze w weekend media spodziewały się, że w poniedziałek wicepremierka ogłosi coroczne sprawozdanie na temat stanu finansów publicznych i potwierdzi wzrost deficytu budżetowego o 50 procent w porównaniu do oryginalnych prognoz. Zamiast tego ogłosiła swoją dymisję. Na 10 miesięcy przed upływem obecnej kadencji rząd Trudeau nie ma większości w parlamencie, a jego partia zdecydowanie przegrywa w sondażach z będącymi w opozycji konserwatystami. Mimo tego premier powtarzał wielokrotnie, że nie zamierza rozpisać przyspieszonych wyborów. Teraz, po rezygnacji drugiej najważniejszej po Trudeau członkini jego gabinetu presja tylko wzrośnie.

Udział
Exit mobile version