Dzwoni do ciebie rodzina z pytaniami, czy to już wojna, albo czy zaraz będzie i co mają robić?

Oj tak. To nadchodzi falami, kiedy coś się akurat stanie. Ostatnio oczywiście, gdy nad Polskę wleciały rosyjskie drony. Po tym to nawet jacyś dalsi znajomi albo znajomi znajomych starali się mnie wypytywać przez rodzinę, bo słyszeli, czym się zajmuję. Rodzina ze wschodu kraju akurat. Bardzo dużo tego było. Jedna z tych osób nawet przyznała, że pod wpływem tych ostatnich wydarzeń zrezygnowała z zakupu działki na wschodzie. To mi dało do myślenia, jak bardzo chybotliwy, niepewny jest nastrój w społeczeństwie. No i że niby mamy czas pokoju, jesteśmy w NATO, ale sama ta atmosfera zagrożenia i niepewności jest wystarczająca, aby wpływać na nasze decyzje. Tu chodziło o prywatną działkę, ale równie dobrze może chodzić o decyzje biznesowe wpływające na gospodarkę.

No ale jak już rozmawiasz z takimi ludźmi, to co im mówisz? Uspokajasz?

Wiesz, ja przez lata byłem raczej optymistycznie nastawiony. Uspokajałem, że nie mamy czego się bać jeśli chodzi o taką konwencjonalną wojnę. Wręcz miałem wrażenie, że jak mnie rodzina pytała i słyszeli moją odpowiedź, to byli trochę niezadowoleni, że ja to tak zupełnie zbywam.

Teraz już tak nie mówisz?

Można powiedzieć, że przeszedłem pewną ewolucję. Zwłaszcza w ostatnich miesiącach. Pod wpływem różnych wydarzeń i rozmów straciłem jakoś przekonanie o skuteczności naszego systemu bezpieczeństwa. Nie w tym sensie, że teraz widzę 1. Gwardyjską Armię Pancerną atakującą Białystok. To nie. Jednak teraz zaliczę się do tych, którzy zastanowili się, jak przygotować się na mało prawdopodobny, ale jednak niedający się wykluczyć czarny scenariusz. Czy mam, co trzeba w domu? Że jednak nie sprzedam starego, ale dużego i radzącego sobie w terenie samochodu. Że jednak kupię aktualne mapy drogowe kraju na papierze. I tak dalej.

Co się stało, że jednak tak zmieniłeś zdanie?

To chyba nadmiar wszelakich bodźców. Od tego, co robią Amerykanie, jak spada ich wiarygodność jako pewnego filaru NATO i naszego sojusznika, przez liczniejsze prowokacje ze strony Rosjan, po różne rozmowy, które odbywam. Tak z cywilami, jak i z wojskowymi. Staram się do tego podchodzić racjonalnie i na chłodno, ale choćby podczas ostatniej wizyty na poligonie pod Orzyszem, w czasie odbywających się tam ćwiczeń, nie dało się uniknąć atmosfery pewnego pesymizmu. Może nie był to najważniejszy temat, ale jednak ciągle przewijało się pytanie, czy i jak zabezpieczyło się rodzinę na czarną godzinę. Czy ma się jakiś plan i czy jest się przygotowanym. Nie w ten sposób, że wojna nadchodzi, ale że jednak nie zaszkodzi coś w tej kwestii zrobić. Strzeżonego pan Bóg strzeże.

To efekt jakichś konkretnych zmian w ocenie zagrożenia ze strony Rosji?

We wspomniany scenariusz najazdu na nas tysiąca czołgów nadal nie wierzę. Generalnie ciągle jestem przekonany, że bez uporządkowania sobie sytuacji z Ukrainą po swojej myśli, chęć Władimira Putina do próbowania sił w starciu z państwami NATO, jest mało prawdopodobna. Jednak jeśli by im się udało, to wizji rosyjskich czołgów jadących na Tallin już bym jednoznacznie nie odrzucał. Nadal wydawałoby mi się to działaniem niemającym sensu i niemogącym przynieść Rosji nic dobrego. Jednak przy takiej myśli zapala mi się lampka bezpieczeństwa, że tuż przed inwazją na Ukrainę też tak uważaliśmy.

Pamiętam dobrze ówczesne rozmowy, w tym z czynnymi oficerami zajmującymi się właśnie wschodem, że nic nie będzie, bo to nie ma sensu. Bo Rosja ma znacznie lepsze środki oddziaływania na Ukrainę niż bezpośrednia siła. No i jesteśmy, gdzie jesteśmy. Nie jestem więc w stanie z pełną wiarą powiedzieć, że za jakiś czas Putin nie uzna, w sposób wydawałoby się szalony z naszego punktu widzenia, iż właśnie teraz ma najlepsze okienko czasowe do testowania NATO i nie może czekać.

Więc w takiej sytuacji, jeśli czołgi nie pojadą na Białystok, ale na Tallin, to jak ta wojna może dla nas wyglądać?

Po pierwsze to te czołgi wjeżdżające do Estonii też uznaję za scenariusz najmniej prawdopodobny. Znacznie bardziej realne wydają mi się intensywne prowokacje, poważne ataki cybernetyczne, sabotaż, aż po jakąś ograniczoną wymianę bezpośrednich ciosów, ale ciągle poniżej progu wojny na pełną skalę. Jednak nawet gdyby te symboliczne czołgi by ruszyły, to my tu byśmy musieli się mierzyć z tym konfliktem w sposób pośredni.

Mogłoby tu nam przylecieć znacznie więcej dronów i jakieś rakiety. Dojść do wspomnianego sabotażu oraz ataków cybernetycznych. Moglibyśmy mieć problem choćby z prądem czy internetem.

Właśnie na takie okoliczności wydaje mi się sensowne czynić wspomniane indywidualne przygotowania.

Co jednak najważniejsze, to musielibyśmy stanąć przed znacznie poważniejszym wyzwaniem, czyli jak odpowiedzieć na uruchomienie artykułu 5. Traktatu Północnoatlantyckiego.

My w Polsce rozmawiamy o nim głównie w kontekście, czy to nam ktoś przyjdzie z pomocą. Tymczasem bardziej prawdopodobne jest to, że to my będziemy musieli przychodzić z pomocą. Konkretniej Bałtom. Jesteśmy wręcz kluczowym elementem tej układanki, ze względu na swoje położenie geograficzne i znaczne, jak na nasz region, siły wojskowe.

Gdybyśmy zdecydowali się pomóc, to jesteś przekonany, że nasze wojsko i państwo podołają? Czyli czy dobrze się szykujemy?

Niestety to jest kolejna rzecz, z powodu której nie czuję się pewnie jako obywatel. Weź pod uwagę, że właściwie od kilkunastu lat prawie wszyscy otwarcie mówią, że Rosja to zagrożenie. Na pewno od 2014 roku i Ukrainy, albo wręcz od 2008 roku i Gruzji. No i mówimy, ale czy tak naprawdę na poważnie się szykujemy na możliwość wojny? Czy naprawdę wierzymy w to zagrożenie?

Ja jestem zdania, że politycy i nawet najważniejsi wojskowi tak naprawdę nie. Owszem mówią jedno, ale spójrz choćby na kwestię jakichś obowiązkowych szkoleń wojskowych. Wszyscy wiedzą, przynajmniej wszyscy mający jakąś wiedzę na ten temat, że nie ma takiej możliwości, aby przygotować nasze wojsko na realną wojnę bez jakiejś formy obowiązkowej służby wojskowej. No nie da się i kropka. Przy takiej demografii to utrzymanie tego co mamy, zapominając nawet o tych strzelistych planach rozbudowy wojska o kolejne dywizje, będzie właściwie nierealne na zasadzie pełnej dobrowolności. Tu nie ma sporu i tak naprawdę wśród decydentów też jest tego świadomość.

No i co z tym zrobiono? Nic, bo to gorący kartofel politycznie. Nikt tego nie tyka, tylko trwa zakłamywanie rzeczywistości. Jakoś to będzie. Podobnie z ogólną odpornością państwa. Niby wojna na horyzoncie, a Obrona Cywilna nie istnieje. Schrony? Pomysł na walkę z dezinformacją? Realna rozbudowa krajowego przemysłu zbrojeniowego, tak aby był w stanie przejść na tryb wojenny i zaopatrywać wojsko choćby w podstawy sprzęt oraz amunicję?

Sporo broni jednak kupujemy i to takiej z najwyższych półek. Nie wystarczy?

Wiesz, z tą naszą modernizacją to jest tak, że na papierze wygląda świetnie. Ja porównuje ją jednak do sytuacji, kiedy wiemy, że idzie wielka woda. Jest ryzyko, że przeleje się przez wały. No to co my robimy? Rozbieramy te, co są i zaczynamy wielką budowę wałów nowych, najlepszych. Czy zdążymy? Czy w ogóle starczy nam pieniędzy na skończenie budowy? To taka nasza polska specjalizacja. Wielkie i robiące wrażenie plany na to, co będzie za 10 czy 15 lat. Bo teraz wyglądają super, a za te naście lat i tak tego nikt nie będzie weryfikował. Tymczasem realne zagrożenie może się pojawić za chwilę, za lat kilka. I co wtedy?

Stereotypowy brak pracy u podstaw?

Wystarczy porozmawiać z wojskowymi tak szczerze, nieoficjalnie. Posłuchać co mówią. Tej frustracji. O tym jak dramatycznie brakuje ludzi. Jak pośpiesznie awansuje się, kogo tylko się da, żeby zapełniać etaty w nowo tworzonych dywizjach, brygadach i pułkach. O tym, że różne inwestycje są odwlekane w czasie, bo brakuje pieniędzy. O tym, że na podstawie decyzji poprzedniego rządu powstało nam w kraju wiele placów budów, na których w miasteczkach kontenerowych siedzi po mniej czy więcej żołnierzy, którzy nie wiedzą, kiedy ta budowa w ogóle się skończy.

Przy czym to nie jest tak, że ten obecny rząd coś zabrał czy zepsuł. Moim zdaniem jego grzechem jest to, że wybrał najprostszą drogę kontynuacji i zakłamywania rzeczywistości. Boi się urealnić te strzeliste plany z czasów swoich poprzedników, których realizacja ponad nasze możliwości osłabia wojsko tu i teraz. Wszyscy wiedzą, że budżet MON w najbliższych latach czeka zawał pod ciężarem kosztów już podpisanych kontraktów, tych zaplanowanych i utrzymania tego, co już mamy. Wszyscy wiedzą, że ludzi brakuje i będzie jeszcze dotkliwiej brakować. Wszyscy wiedzą, że cały system dowodzenia naszym wojskiem wymaga reformy, bo ten obecny jest niewydolny i na wypadek wojny będzie problem. Coś z tym zrobimy? Nie, bo jeszcze PiS albo ktoś inny skrytykuje.

No i jeśli założymy, że wojna za kilka lat nie jest całkowicie nierealna, to pozostając w tym paraliżu, wszyscy spotkamy się ze ścianą. Dlatego tak na wszelki wypadek wolę zadbać o przygotowania choćby na moim prywatnym poziomie.

Mariusz Cielma – wieloletni redaktor naczelny miesięcznika „Nowa Technika Wojskowa”. Komentator wydarzeń związanych z wojskiem i bezpieczeństwem.

Udział
Exit mobile version