Ekspert podkreśla, że Estończycy od dawna żyją ze świadomością, że jeśli Rosja będzie próbowała eskalować agresję, to jej celem pierwsi mogą być właśnie oni. Strach uległ nieco przytępieniu. – Jest tak przynajmniej od 2014 roku, kiedy stało się ewidentne, że Rosja nie wyzbyła się i nie chce się wyzbyć swoich imperialnych ciągot. Pozostaje agresywnym i niebezpiecznym sąsiadem. Część Estończyków nie miała co do tego złudzeń właściwie od 1991 roku i momentu odzyskania niepodległości – mówi Bartosz Chmielewski. I dodaje, że to dlatego w Estonii do tematu potencjalnej wojny z Rosją ogólnie podchodzi się inaczej.-  Obecna w Polsce atmosfera strachu i obaw ustąpiła miejsca spokojniejszej dyskusji o przygotowaniach – wyjaśnia ekspert.

Widzą inny problem niż my

Dało się to zauważyć po ostatnim incydencie granicznym. 10 października na odcinku estońskiej drogi biegnącej krótkim odcinkiem przez terytorium Rosji, pojawiła się grupa siedmiu uzbrojonych mężczyzn bez widocznych oznaczeń. Jako żywo przypominających rosyjskie „zielone ludziki” z Krymu i Donbasu w 2014 roku. Estońska straż graniczna zamknęła fragment drogi z obawy przed ewentualnymi incydentami. Sytuację określono jako nietypową, bo w tym miejscu bardzo rzadko pojawia się aż tylu uzbrojonych Rosjan.

Na zachód od Estonii emocje szybko poszybowały w górę w klimacie napięć na linii NATO-Rosja i częstszych ostatnio prowokacji oraz incydentów. Estończycy byli tym zdziwieni. Jeszcze tego samego dnia szef estońskiego MSZ Margus Tsahkna mówił, że reakcja na Zachodzie jest „przesadzona”. – Na granicy nie dzieje się nic szczególnego. Sytuacja jest pod kontrolą – mówił.

– Estończycy patrzą na te wydarzenia trochę z innej strony. Tematem jest raczej kwestia tego odcinka granicy, a nie rosyjskich żołnierzy. Oni nie robili nic szczególnego i stali na terytorium Rosji. Jednak fakt, że Rosja w tym miejscu sięga w głąb Estonii, to już dla Estończyków jest temat – mówi Chmielewski.

To konkretne miejsce nazywane jest „butem Saatse”, co jest nawiązaniem do kształtu tego obszaru. „But” wcina się na około 1,5 km w głąb Estonii. W przeszłości tak biegła granica podziału estońskiej i rosyjskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. Historycznie „but Saatse” przynależał do niewielkiej rosyjskiej wsi Gordiszcze położonej nieco dalej na wschód. Na całej granicy obu państw jest jeszcze kilka takich znacznych nieregularności, ale ten jest najbardziej znany, ponieważ u jego podstawy przebiega droga, łącząca dwie estońskie wsie. Na mocy porozumienia z początku tego wieku, Estończycy mogą nią przejeżdżać przez Rosję bez kontroli granicznej pod warunkiem, że nie będą się zatrzymywać i wysiadać z pojazdu.

– Incydent z żołnierzami pobudził w Estonii dyskusję na temat tego, co zrobić z tą nieoptymalną sytuacją. Rząd szybko zadeklarował, że zbuduje już od dawna planowaną drogę, która pozwoli przejechać dookoła „buta” bez wjeżdżania do Rosji – mówi Chmielewski. Projekt od lat stoi w miejscu z powodu ocen wpływu na środowisko. Nowa droga musiałaby przebiegać przez tereny, na których rosną chronione rośliny. – Teraz rząd zadeklarował, że w tej sytuacji normy środowiskowe zostaną zignorowane. Jednak z perspektywy tygodnia można stwierdzić, że to i tak potrwa jeszcze długo – dodaje ekspert.

Granica tak jak wyszło

Fundamentalnym problemem jest to, że Estonia i Rosja nie mają ratyfikowanego traktatu granicznego. – Pierwszą próbę jego zawarcia podjęto w 2005 roku, ale się nie udało – opisuje ekspert OSW. – Drugą w 2014, też bez sukcesu. Raz problem miała Rosja, raz Estonia. Chodziło głównie o powody historyczne. Na przykład taki, że Estończycy chcieli w preambule umowy odwołać się do traktatu z Tartu w 1920 roku, który między innymi określał przebieg ówczesnych granic Estonii i ZSRS. Rosjanie wyrażali obawy, że posłuży to jako podstawa do nowych roszczeń terytorialnych, bo w 1920 roku przyznano Estonii całe graniczne miasto Narwa, a dzisiaj jego część jest w Rosji. Dla Estończyków problemem były inne sprawy, na przykład kwestia uznania okupacji ich kraju przez ZSRR – tłumaczy Bartosz Chmielewski. I dodaje, że efekt jest taki, że nic nie podpisano, a granica opiera się o granice wewnętrzne pomiędzy republikami ZSRR.

– To przekłada się na fakt, że poza „butem Saatse” jest kilka innych takich nieuregulowanych problemów granicznych. Na przykład wysepka Vaindloo na Zatoce Fińskiej. Należy do Estonii, która uznaje przestrzeń powietrzną nad nią i jej okolicą za swoją. Rosjanie mają inne zdanie, bo jest to część strefy informacji powietrznej Sankt Petersburga. To właśnie w tej okolicy doszło do głośnego naruszenia granicy przez rosyjskie myśliwce MiG-31 w ubiegłym miesiącu – opisuje Chmielewski.

Taka sytuacja prawna stwarza Rosji możliwość prowokacji, ale rozwiązania nie widać. Aktualnie żadna ze stron nie jest chętna podpisywać traktat o granicy. – Dlatego też dla Estończyków jakieś prowokacje graniczne nie są niczym nadzwyczajnym. Co do zasady podczas tej ostatniej Rosjanie byli u siebie i nic się nie stało – mówi Chmielewski.

Ekspert dodaje, że w przeszłości zdarzały się znacznie bardziej poważne incydenty. Na przykład w 2014 roku agenci FSB przekroczyli granicę i porwali z terytorium Estonii oficera estońskiego wywiadu Estona Kohvera, którego wywieźli do Moskwy (skazany na 15 lat więzienia za szpiegostwo, ale w 2015 roku zwrócony Estonii w ramach wymiany więźniów). Na przejściach granicznych w Narwie Rosjanie regularnie stosują obstrukcję podczas kontroli granicznych, co wydłuża kolejki. Kradną też boje z rzeki Narwa, które wyznaczają granicę. Naruszenia przestrzeni powietrznej to coś, co dzieje się dość regularnie, choć nie są zwykle tak długie jak to wrześniowe. – Incydenty na granicach stają się powoli elementem życia codziennego – przekonuje Bartosz Chmielewski. 

Codzienne życie w cieniu uodparnia

Czymś codziennym stało się też zagrożenie. – Oni są świadomi tego, że w potencjalnym konflikcie NATO z Rosją, są tymi idącymi pod topór jako pierwsi. Od wspomnianego 2014 roku jest to już dość powszechne przekonanie. To stąd bierze się skokowe zwiększenie wydatków na obronność, duże jak na możliwości zakupy uzbrojenia i inne działania obronne. W mniejszym stopniu mówi się o strachu i obawach, w większym o przygotowaniach – stwierdza Chmielewski.

Ekspert zaznacza jednak, że nie wszystko idzie Estończykom tak, jakby chcieli. Duże projekty mają często przekraczać możliwości małej estońskiej administracji. – Budowa szumnie zapowiadanej od początku 2024 roku Bałtyckiej Linii Obronnej czyli wspólnego projektu trzech państw bałtyckich, to w przypadku Estonii jak na razie 500 metrów próbnego rowu przeciwczołgowego. Przynajmniej do tego przyznało się latem ministerstwo obrony w odpowiedzi na pytania dziennikarskie – mówi ekspert OSW. – Na razie więcej w tym politycznego PR niż faktycznej budowy. Estończycy są zdania, że ukończenie tego projektu to raczej perspektywa przyszłej dekady – dodaje.

– Niezależnie od tego w Estonii nie ma publicznej dyskusji pełnej narzekań na państwo i strachu. Oni żyjąc tak długo w świadomości zagrożenia już się przyzwyczaili. Nie ma złudzeń co do Rosji – podsumowuje Chmielewski.

Udział
Exit mobile version