Cykl „13 pięter” Filipa Springera to felietony mieszkaniowe, w których autor – nagradzany pisarz, reporter, fotograf – mierzy się z kryzysem mieszkaniowym w Polsce (i nie tylko). Na łamach Interii opisuje, jak nam się mieszka, w skali mikro i makro, i co można z tym wszystkim zrobić.

– To jest dobry deal – mówił podekscytowany, mieszając łyżką w zupie – kupisz całe piętro, zrobimy ten dodatkowy pion i to ci pozwoli podzielić całość na sześć, może nawet siedem kawalerek. Zrobisz je, potrzymasz trzy lata i dopiero puścisz na rynek, żeby się teraz z tego nie wyprzedawać. Ja ci to spokojnie ogarnę.

Nie wyglądał na człowieka biznesu. Miał luźne jeansy, t-shirt z jakimś nadrukiem i koralikowe bransoletki na nadgarstku. Na ulicy wziąłbym go za studenta. Może nawet nim był. Siedząca z nim dziewczyna gmerała znudzona w telefonie.

– Oddzwoń, jak się zastanowisz – rzucił jeszcze do słuchawki, rozłączył się i w końcu na serio zainteresował tą zupą.

– No robimy – powiedział z pełnymi ustami – będziemy to robić.

Siedziałem przy stoliku obok jeszcze długo po tym, jak poszli. I ciągle myślałem o tych „dwóch, trzech latach”, kiedy to siedem gotowych do zamieszkania, zamkniętych na klucz kawalerek, będzie naciągało wartością.

Kataster, czyli tabu rynku mieszkaniowego

Jest takie brzydkie słowo, które psuje atmosferę niemal każdej rozmowy poświęconej problemom mieszkaniowym w Polsce.

Bo przecież utarło się mówić, że z mieszkaniami w Polsce jest źle, że jest ich za mało, są trudno dostępne, a cała masa ludzi (szacuje się, że może to być nawet około 30 procent społeczeństwa) zarabia za dużo, by starać się o mieszkanie komunalne (nawet zakładając, że chcieliby w takim mieszkać i kiedyś w końcu by się go doczekali), a zbyt biedna, by wziąć kredyt.

Nie ulega więc wątpliwości, że w temacie mieszkaniowym jest w Polsce wiele do zrobienia.

I wtedy czasem pojawia się to słowo, a stolik, na którym tak skrzętnie poukładaliśmy te wszystkie argumenty, zaczyna się nieco chwiać. To słowo to kataster. Straszne, straszne słowo.

„Polska powinna przejść na system opodatkowania nieruchomości oparty na jej wartości, stosowany w większości krajów OECD, który dokładniej odzwierciedlałby wartość gruntów i byłby bardziej progresywny i wydajny” – napisali niedawno eksperci OECD w raporcie poświęconym systemowi podatkowego w Polsce.

„Obecny system jest słabym wskaźnikiem zamożności i zdolności płatniczej podatników, ponieważ nie uwzględnia innych (niż powierzchnia) cech nieruchomości i jej lokalizacji, która jest kluczowym czynnikiem determinującym jej wartość” – czytamy.

Podobne rekomendacje wydał w ubiegłym roku Międzynarodowy Fundusz Walutowy.

Sześć albo siedem kawalerek może sobie stać pustych gdzieś w Warszawie i czekać na zwyżkę cen, ponieważ ich właściciel zapłaci od nich śmiesznie niski podatek od nieruchomości. Ustala go samorząd, dla którego, zgodnie z obowiązującymi przepisami, wartość metra kwadratowego mieszkania jest zupełnie niezwiązana z jego lokalizacją, standardem budynku i otoczenia.

W efekcie ktoś, kto posiada 50-metrowe mieszkanie o wysokim standardzie w drogiej dzielnicy Warszawy – na przykład na Powiślu czy Mokotowie, płaci za nie dokładnie taki sam podatek od nieruchomości, jak właściciel lokalu w zrujnowanej kamienicy albo bloku gdzieś na obrzeżach miasta. Metr to metr.

Unia liczy wartość, my metry

Ciekawie wyglądałby rynek mieszkaniowy w Polsce, gdyby narzucić mu taką logikę przy sprzedaży mieszkań.

Polska jest w tym temacie europejskim ewenementem. Wszyscy nasi sąsiedzi należący do UE naliczają podatek nieruchomości na podstawie ich wartości, a nie metrażu. Tak jest sprawiedliwiej – zamożniejsi płacą podatki większe, mniej zamożni mniejsze. Ten rodzaj opodatkowania zapobiega także spekulacyjnym praktykom.

W Niemczech trzymanie przez trzy lata siedmiu pustych, gotowych do zamieszkania kawalerek byłoby skrajnie nieopłacalne. W Polsce, w której ciągle brakuje mieszkań, jest to całkowicie racjonalne działanie.

I wiele wskazuje, że tak pozostanie. Podatek katastralny to politycznie gorący kartofel. Ostatnio zapytany o niego minister rozwoju i technologii Krzysztof Paszyk palnął w radio, że temat „wymaga dłuższej rozmowy”. Zabrzmiało, jakby ktoś tam w rządzie się nad tym zastanawiał. Karol Nawrocki natychmiast więc zadeklarował, że gdy zostanie prezydentem, wpisze do konstytucji zakaz wprowadzania takiej daniny, Adrian Zandberg wręcz przeciwnie – uważa to za konieczność.

Ministerstwo Finansów szybko zapewniło, że żadnych prac ani konsultacji w tym temacie nie prowadzi. Nawet jednak gdyby było inaczej i w jakimś podziemnym gabinecie pisano właśnie projekt takiej ustawy, to nie ma to wielkiego znaczenia.

W Polsce nie ma katastru, czyli jednolitej bazy wycen nieruchomości. Nie wiemy, ile ich dokładnie mamy i jaka jest ich wartość. Do zebrania takich danych dawno temu zostały zobowiązane samorządy, ale to niezwykle kosztowna, żmudna i skomplikowana robota, na którą nikt nie ma pieniędzy. Kandydaci na prezydenta mogą sobie więc bajać o tym, jak będą Polaków przed nowym podatkiem bronić, albo ich do niego przymuszać.

A siedem kawalerek spokojnie nabierze swojej wartości. I wtedy dopiero ich właściciel „wypuści je na rynek”. My tymczasem nadal będziemy się zastanawiać, jak sprawić, aby mieszkania w Polsce były bardziej dostępne.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?

Udział
Exit mobile version