Z ulicy Nowohuckiej trzeba skręcić w prawo i pokonać kilkaset metrów, aby dotrzeć do wału przeciwpowodziowego. Chroni on okoliczne tereny przed zalaniem. W maju 2010 r. ziemia nie wytrzymała, zapadła się i zaczęła zalewać ulice Krakowa. Pod wodą znalazły się ogródki działkowe, okoliczne firmy, Wojewódzka Baza Przeciwpowodziowa, okoliczne ulice. Kilkaset osób zostało ewakuowanych.

To samo miejsce, 14 lat później, we wrześniu 2024 r. wygląda zupełnie inaczej. Przy ulicy na Zakolu Wisły powstały bloki. Liczą kilka pięter, z tych na samej górze rozciąga się panorama na przepływającą tuż obok Wisłę. Jeśli ktoś chce tu zamieszkać, musi zapłacić około 16 tys. za metr kwadratowy.

Kolejne bloki mają niebawem powstać. Kilkanaście tygodni temu jedna ze spółek zawnioskowała do urzędników o wydanie decyzji środowiskowej. Plan zakłada także przebudowę nadbrzeża. Wniosku o pozwolenie na budowę jeszcze nie ma.

Mieszkańcy, z którymi rozmawiamy, wielkiej wody się nie boją. – Taka powódź, jak ta w 2010 r. raczej się już nie powtórzy – mówi jeden z nich.

Kiedy w 2010 r. Wisła zalała prawą część miasta, urzędnicy mieli plany, ambitne. Pracownicy biura planowania przestrzennego zrobili analizę popowodziową. Zbadali, które tereny przeznaczone pod zabudowę, znajdują się na terenach zalewowych. Powstała mapa, powstały dokumenty. I zalecenie: nie budować na terenach uznanych za zalewowe. Bloki przy Zakolu Wisły, te znajdujące się tuż przy wiślanym wale, powstały po tym, jak urzędnicy przekazali swoje analizy.

Po 2010 r. w Krakowie wiele bloków powstało na terenach zalewowych: przy ulicy Koszykarskiej kilka, tuż obok Wawelu kolejne.

Stolica Małopolski nie jest wyjątkiem, a przykładem tego, jak od lat buduje się w Polsce. Gmina Czernica w powiecie wrocławskim, gdzie zabudowano setki domków. Budynki znajdują się na teoretycznie bezpiecznym terenie. Jest tylko jedno „ale”. Jeśli pęknie wał, to domki znajdą się pod wodą.

Do 2018 r. powstanie inwestycji „nad wodą” ułatwiały przepisy. Dopiero ustawa o prawie wodnym wprowadzona sześć lat temu ograniczyła możliwości powstawania nieruchomości na terenach zalewowych. Budowa domu na takich obszarach jest nie możliwa, bez zgody Wód Polskich.

Powódź. Nie myślą o niej ani ludzie, ani samorządy

Ograniczenia prawne wcale nie powodują, że na terenach zalewowych nie powstają nowe nieruchomości. Garść statystyk: według NIK w latach 2018-2021 r. uzgodniono warunki zabudowy i zagospodarowania obszarów szczególnego zagrożenia powodzią prowadzonych przez Wody Polskie w 90 proc. przypadków. Pozostałe 10 proc. to odmowy.

„Ogółem w dziewięciu spośród 11 skontrolowanych gmin (81,8%) nie uzgadniano projektów WZ (decyzji o warunkach zabudowy – red.), ULICP (decyzja o ustalenia lokalizacji inwestycji celu publicznego – red.), mpzp (miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego – red.) z Wodami Polskimi lub nie uwzględniano w wydawanych decyzjach warunków zabudowy i zagospodarowania obszarów szczególnego zagrożenia powodzią” – stwierdzono. A to wprost złamanie przepisów Prawa wodnego.

Ta powódź jest dla nas lekcją, że na terenach zalewowych nie należy lokować infrastruktury krytycznej jak chociażby szpitale czy komisariaty policji

~ rr inż. Izabela Godyń, ekspertka od gospodarki wodnej z Politechniki Krakowskiej

– Ludzie z Dolnego Śląska kupują nieruchomości blisko rzek. Kiedy byłem ostatnio u znajomych, pytałem czy nie boją się powodzi – przekazał Interii jeden z czytelników, który odezwał się do redakcji po tekście dotyczącym przyczyn nadejścia wielkiej wody. – Wszyscy, jak jeden mąż, przyznają, że nikt nie myśli o takich rzeczach – dodaje.

Nawet jeśli o potencjalnym kataklizmie nie myślą nabywcy, samorządy mają swoje obowiązki. Tyle że, przynajmniej według NIK, się z nich nie wywiązują.

Działania skontrolowanych jednostek samorządu terytorialnego nie były wystarczające, aby skutecznie ograniczać zabudowę terenów zagrożonych powodzią. Wynikało to przede wszystkim z nieuwzględniania bądź jedynie częściowego uwzględniania w dokumentach planistycznych gmin, warunków zabudowy i zagospodarowania obszarów szczególnego zagrożenia powodzią, określonych w odpowiednich decyzjach wydanych przez Wody Polskie” – stwierdzili państwowi kontrolerzy.

Odra we Wrocławiu/Bartłomiej Magierowski

Jak czytamy, zdarzało się, że dokumenty planistyczne w ogóle nie były uzgadnianie, niezależnie od obowiązku wynikającego z Prawa wodnego. Zabrakło też analizy kosztów, jakie samorządy będą musiały ponieść ze względu na inwestycje chroniące mieszkańców przed podtopieniami, powodziami i potencjalnymi stratami.

„Tereny zagrożone powodzią mogą stanowić naturalny element tkanki miejskiej, gminnej oraz jednocześnie cel presji inwestycyjnej. Ze względu na charakterystykę rzek oraz ukształtowanie terenu, wielu mieszkańców Polski corocznie ponosi straty materialne w wyniku podtopień, zalań oraz tzw. powodzi błyskawicznych” – pisze NIK. „W ostatnich latach polskie miasta, dzięki m.in. napływowi funduszy europejskich, intensywnie rozwijają się i modernizują, co powoduje również narastanie presji inwestycyjnej oraz zagospodarowanie kolejnych obszarów” – zauważają kontrolerzy.

Słowem: W polskich miastach stawia się na inwestycje, a powódź mało kogo obchodzi. Zwłaszcza, kiedy jej nie ma. 

Powódź 2024. Zmiany to „wieloletni proces”

– Ta powódź jest dla nas lekcją, że na terenach zalewowych nie należy lokować infrastruktury krytycznej jak chociażby szpitale czy komisariaty policji. Ale to dotyczy też obiektów mieszkalnych czy obiektów użyteczności publicznej – nie należy ich stawiać na terenach zalewowych. Wszystkie naruszone w trakcie tej powodzi budynki, także budynki do rozbiórki, nie powinny być odbudowywane w obecnych lokalizacjach. Powódź daje okazję do przemyślenia zagospodarowania przestrzennego miasta tak, żeby było ono funkcjonalne i przede wszystkim bezpieczne. Warto z tej okazji skorzystać – mówi w rozmowie z Interią dr inż. Izabela Godyń, ekspertka od gospodarki wodnej z Politechniki Krakowskiej.

– Mamy w Polsce bardzo dużo terenów zalewowych zabudowanych, właśnie z powodu tego, że wychodzimy z założenia, że taka wielka powódź to raz na 100 lat i nam się to już nie przytrafi. Tak to się określa w dokumentach planistycznych, że to jest powódź 50- czy 100-lecia, ale to wcale nie oznacza, że ona zdarza się co 50 czy 100 lat – prof. Agata Twardoch, architektka i urbanistka z Politechniki Śląśkiej.

– W ogóle moim zdaniem wszystkie tereny zalewowe nie powinny być zabudowywane. Ewentualnie powinny być zabudowywane w ten sposób, żeby być przygotowane na zalanie, czyli np. w konstrukcjach palowych albo podniesionych. To jest super skomplikowana sprawa w miejscowościach już zalanych, bo dotykamy tutaj kwestii własności terenu, dostępności terenu pod zabudowę. Trudno naraz poprzesuwać wszystkie zabudowania na tereny niezalewowe i powiedzieć: okej, to teraz wszyscy przesuwają się 300 metrów dalej od rzeki. Własność gruntów na coś takiego nie pozwoli – konkluduje naukowczyni.

Chcesz porozmawiać z autorami? Napid: dawid.serafin@firma.interia.pl; jakub.szczepanski@firma.interia.pl

Udział
Exit mobile version