Na ten dzień polska scena polityczna czekała bez mała pół roku. Tak, pół roku, bo pierwsze wzmianki o rekonstrukcji rządu pojawiły się już na początku lutego. – To będzie zmiana systemowa. Będziemy mieli nie jeden z największych rządów w Europie, tylko jeden z najmniejszych rządów w Europie, jeśli chodzi o strukturę rządu – zapowiedział wówczas Donald Tusk.
Rekonstrukcja rządu. Pół roku czekania na finał
Mijały jednak dni, tygodnie, a wreszcie całe miesiące, a temat rekonstrukcji tkwił w miejscu. Początkowo przez geopolityczne trzęsienie ziemi, jakie Unii Europejskiej zgotował na początku swojej prezydentury Donald Trump. Gdy wzniecony za oceanem kurz opadł, zarówno rządzący, jak i opozycja rzucili się w wir kampanii wyborczej, która trwała do połowy maja.
Gdy 1 czerwca nowy lokator Pałacu Prezydenckiego był już znany, rozpoczęły się z kolei powyborcze rozliczenia, przegrupowania i szukanie pomysłu na siebie na pozostałe dwa lata kadencji. W efekcie realne prace nad rekonstrukcją rządu – przypomnijmy: miała być przełomowa – trwały mniej więcej miesiąc. Od drugiej połowy czerwca do 23 lipca.
Tak rozwleczony w czasie proces zmian w rządzie irytował nie tylko wyborców, którzy mieli poczucie, że rządzący zajmują się samymi sobą, ale nawet samych polityków obozu władzy. – Do rekonstrukcji przygotowujemy się co najmniej od pół roku. Pierwsza rekonstrukcja miała być 15 października, druga 13 grudnia, a ostatnim terminem był czerwiec. Teraz dowiadujemy się, że jednak lipiec, a może nawet sierpień – irytował się jeden z ważnych polityków PSL, gdy w pierwszej połowie czerwca rozmawialiśmy z nim o rekonstrukcji.
W samej koalicji też nie brakowało przeszkód, które opóźniały wypracowanie nowej struktury i nowego składu personalnego rządu.
Żeby nie szukać daleko, lipcowe nocne spotkanie marszałka Sejmu Szymona Hołowni z Michałem Kamińskim, Jarosławem Kaczyńskim i Adamem Bielanem w warszawskim mieszkaniu tego ostatniego o mały włos nie kosztowało Polski 2050 stanowiska wicepremiera w zrekonstruowanym rządzie. A i tak partia Hołowni musiała „schować go do szafy” – oficjalnie skończyło się tygodniowym urlopem marszałka Sejmu – bo zbyt drażnił szefa rządu i w jego miejsce wysunąć na pierwszy plan minister Katarzynę Pełczyńską-Nałęcz.
Rekonstrukcja rządu. Koncert rozbieżnych interesów
Rozmów nie ułatwiały też rozbieżne interesy koalicjantów. Przykładowo Polsce 2050 bardzo zależało, żeby „dociążyć” rząd pierwszoligowymi politykami. Ugrupowanie Hołowni chciało, żeby po rekonstrukcji w rządzie znaleźli się wszyscy czterej partyjni liderzy, dzięki czemu każdy czułby się odpowiedzialny za „dowożenie” tematów, a nikt nie ustawiałby się w roli recenzenta prac rządu.
PSL twardo broniło swoich przyczółków – zwłaszcza resortów obrony narodowej i infrastruktury. A także tego, żeby do Kancelarii Premiera nie przeszła pełna władza nad państwowymi spółkami, nad którymi pieczę sprawowali ministrowie ludowców. Chodziło zwłaszcza o Polską Grupę Zbrojeniową, o czym pisaliśmy na łamach Interii.
Lewica cele miała trzy. Po pierwsze, Włodzimierz Czarzasty nie planował wejść do rządu, a chciał jesienią tego roku przejąć, zgodnie z umową koalicyjną, funkcję marszałka Sejmu z rąk Szymona Hołowni. Po drugie, Krzysztof Gawkowski chciał nie tylko utrzymać funkcję wicepremiera do końca kadencji, ale również zabezpieczyć zakres kompetencji swojego resortu. Wreszcie po trzecie, Lewica do ostatnich godzin przed ogłoszeniem nowego kształtu rządu walczyła z Polską 2050 o to, która formacja będzie sprawować kontrolę nad budownictwem mieszkaniowym. W chwili pisania tego tekstu wychodzi na to, że ani jedni, ani drudzy nie będą zadowoleni, bowiem sprawy zostaną po staremu, a więc obie partie będą musiały się w kwestii mieszkaniówki dogadać.
Koalicja Obywatelska, jako największa partia w obozie władzy, miała relatywnie najlepszą pozycję, bo to ona i jej premier rozdawali karty. Jednak nawet dla KO rekonstrukcja niosła pewne wyzwania. Przede wszystkim, wzmocnić rząd politycznie, bo druga część kadencji będzie bez porównania trudniejsza od pierwszej. Właśnie dlatego przy okazji rekonstrukcji pożegnamy sporą część bezpartyjnych ekspertów.

Po drugie, premier Donald Tusk chciał zostawić sobie i całej Koalicji 15 Października możliwość politycznej „ucieczki do przodu”, im bliżej będzie wyborów parlamentarnych w 2027 roku. Tak należy odczytywać wzmocnienie pozycji szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Od teraz ma być wicepremierem, a w sejmowych i rządowych kuluarach już dzisiaj mówi się, że przed końcem kadencji może zastąpić na czele rządu samego Tuska.
Nie można też zapominać o kwestii efektywności pracy rządu. Celem Tuska i jego otoczenia było stworzenie takiej struktury, która usprawni „dowożenie” tematów w mocno niesprzyjających okolicznościach politycznych – słabnącego z miesiąca na miesiąc poparcia dla rządu, czwórki koalicjantów o nie zawsze zbieżnych interesach, wrogo nastawionego prezydenta z ramienia największej partii opozycyjnej. W założeniu rząd ma być mniej liczny, ale sprawniejszy operacyjnie.
Czy tak się stanie i czy rzeczywiście pół roku oczekiwania przyniesie rządowi obiecywane nowe otwarcie, dowiemy się już 23 lipca przed południem. W nowym składzie rząd po raz pierwszy spotka się już kilkadziesiąt godzin później – w piątek 25 lipca.