-
Maksymilian został śmiertelnie potrącony na przejściu dla pieszych i wciągnięty przez drugi samochód – kierowcy tego auta dotychczas nie odnaleziono.
-
Matka chłopca jest zrozpaczona wyrokiem sądu dla kierowcy, który potrącił 17-latka i brakiem odpowiedzialności osoby prowadzącej drugie auto – sprawa została częściowo zakwalifikowana jako wykroczenie, a śledztwo może zostać wkrótce umorzone.
- Więcej ważnych informacji znajdziesz na stronie głównej Interii
Kiedy Anita Langer na początku lipca usłyszała wyrok sądu rejonowego w Jarocinie, zamarła. – Ja nie mam syna, a on (kierowca drugiego samochodu – red.) będzie chodził na wolności – mówiła po wyjściu z sali rozpraw.
Gdy rozmawiamy miesiąc później, kobieta wciąż czeka na pisemne uzasadnienie decyzji. – Bez niego nie możemy złożyć apelacji, ale na pewno to zrobimy – zapewnia.
Życie podzielone na pół
Dla pani Anity życie dzieli się na dwie części: to przed i po wypadku.
Był styczeń 2024 roku, kiedy kobieta usłyszała głos w słuchawce. – Gdzie jest Maks? – pytał Wiktor, jej starszy syn. – Jedź na przystanek, Maks został potrącony – dodaje.
Od domu Langerów do przystanku autobusowego jest kilometr. Kobieta wsiada w samochód i dojeżdża do skrzyżowania ulicy Cmentarnej z Poznańską, to główna droga wiodąca przez Cielczę. Kobieta na skrzyżowaniu dostrzega karetkę, podchodzi do niej, ale Maksa nie ma w środku. Obraca się i idzie w stronę policjantów.
– Zobaczyłam, że leży tam but syna. Taki zielony. Potem wszystko się zaczęło – opowiada pani Anita.
Cielcza to wieś w województwie wielkopolskim, niedaleko Jarocina. Miejscowość na pół przecina ulica Poznańska, to dawna droga krajowa. Jednak odkąd zbudowano obwodnicę, będącą fragmentem drogi łączącej Jarocin z Poznaniem, ruch samochodowy we wsi zmalał.
Maksymilian mieszkał razem z rodzicami i starszym bratem Wiktorem, który razem z tatą czasem wyjeżdżał do pracy w Niemczech. Chłopak uczył się w szkole w Tarcach, do której dojeżdżał autobusem.
Dzień przed tragedią Maks zarezerwował salę na urodzinową imprezę. 1 sierpnia 2024 roku świętowałby „osiemnastkę”.
24 stycznia 2024 roku Maks szedł ulicą Cmentarną. Do przystanku autobusowego miał kilometr. Doszedł do ulicy Poznańskiej, do przejścia dla pieszych. Droga w tym miejscu była prosta, nie miała żadnych zakrętów, padał deszcz.
Przejście było dobrze oznakowane, a kilkaset metrów przed nim stał znak informujący kierowców, że zbliżają się do miejsca, gdzie ludzie mogą przechodzić przez drogę.
Waldemar (imię zmienione – red.), wówczas 54-letni mężczyzna, jechał w kierunku Jarocina. Minął miejscowy stadion, potem skrzyżowanie z ulicą Leśną. W tym samym czasie do przejścia dla pieszych dotarł Maks. Wszedł na jezdnię, kilka sekund później samochód prowadzony przez Waldemara potrącił chłopaka.
Siła uderzenia była tak duża, że bezwładne ciało nastolatka przeleciało na przeciwległy pas i wpadło pod inny samochód. Kierowca nie zatrzymał się, tylko pojechał dalej. Ciągnął Maksa za sobą przez półtora kilometra. Pokonanie tej odległości zajęło minutę. Kiedy nastolatek wydostał się spod pojazdu, wylądował na środku drogi.
W tym momencie chłopak jeszcze żył. Tak śledczym powiedzieli strażacy, którzy przybyli na miejsce.
Waldemar, kierowca pierwszego samochodu, przyznał się do winy. Wyjaśniał, że wracał z nocnej zmiany, warunki na drodze były kiepskie, nie przekraczał prędkości, a Maksa dostrzegł w ostatniej chwili i nie był w stanie nic już zrobić. Tego co zrobił, żałuje.
Decyzja sądu. Matka 17-latka: To kpina
Sąd Rejonowy w Jarocinie orzekł, że mężczyzna naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu drogowym i spowodował wypadek, którego skutkiem była śmierć Maksymiliana. – Oskarżony poruszał się z prędkością niedostosowaną do panujących warunków pogodowych i drogowych. W rezultacie pozbawił się możliwości skutecznego zareagowania na obecność pieszego – powiedział podczas ogłaszania wyroku sędzia.
Wyrok to rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Sędzia, wydając go, zapoznał się z podobnymi sprawami, w których – jak sam podkreślił – zapadały podobne wyroki.
– Co to jest za wyrok, to jest po prostu kpina. Nigdy się na taki wyrok nie zgodzimy – mówiła po ogłoszeniu mama Maksymiliana. Dla niej to kolejny cios ze strony wymiaru sprawiedliwości.
Choć od wypadku minęło półtora roku, śledczy wciąż nie wiedzą, kim był kierowca prowadzący drugi pojazd.
Co wiadomo na pewno? Samochód, który ciągnął Maksa, to volkswagen passat kombi z czarnymi relingami, ciemnogranatowy. W środku były dwie osoby. Pasażer siedzący z przodu auta miał pomarańczową kurtkę. Taką, jakich używają firmy budowlane czy remontowe. Śledczy sprawdzili kilkadziesiąt samochodów zarejestrowanych na terenie powiatu jarocińskiego, które odpowiadały opisowi kolorem i budową.
Tymczasem zdaniem policjantów z Jarocina kierowca, który ciągnął Maksa przez półtora kilometra, popełnił tylko wykroczenie. Jeśli śledczy przez najbliższe miesiące nie ustalą, kto prowadził pojazd, sprawa się przedawni.
Także prokuratura na pewnym etapie odstąpiła od prowadzenia dalszych czynności związanych z tajemniczym drugim kierowcą.
Śledczy na podstawie opinii biegłych uznali, że nie są w stanie jednoznacznie wskazać, które potrącenie ostateczne doprowadziło do zgonu. A jak wyjaśnia prokuratura w przesłanym Interii piśmie, musi ustalić fakty „ponad wszelką wątpliwość” i wskazać związek przyczynowy pomiędzy zachowaniem kierowcy a śmiercią Maksa.
Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: dawid.serafin@firma.interia.pl