Symbolicznego obrazu dostarczył Niemiec, Christoph Heusgen. Wieloletni zawodowy dyplomata, opisywany jako najbardziej zaufany doradca Angeli Merkel ds. międzynarodowych. W ostatnich latach był przewodniczącym Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, najważniejszego wydarzenia na świecie na ten temat. Zamykając tegoroczną konferencję, naznaczoną ogromną niepewnością w związku z polityką nowej administracji USA, powiedział:
Jest oczywiste, że idea światowego porządku opartego o reguły jest pod presją. Nowy wielobiegunowy świat musi być oparty o zestaw praw oraz zasad z Karty Narodów Zjednoczonych i Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Ten porządek i te zasady są łatwe do zniszczenia, ale trudne do odbudowania. Nie wymyślajmy ich od nowa, trzymajmy się ich i skupmy się na wzmocnieniu ich.
Po tym chciał przejść do pożegnania się z funkcją przewodniczącego konferencji, bo ta była jego ostatnią, ale uległ emocjom i z łzami zszedł z podium. Wbrew pierwszym doniesieniom komentatorów i mediów nie zapłakał nad światem i polityką USA, ale nad finałem etapu swojej kariery. Niezależnie od tego, to co powiedział wcześniej, jest wymowne dla nadchodzących czasów.
Dwie wizje świata i europejskie podejście
Słowa Heusgena warto rozszyfrować. Kluczowe jest pojęcie „światowego porządku opartego na regułach”, po angielsku „rules based order”. Inne określenie na to samo to „liberalny porządek światowy”. Został on stworzony w efekcie II wojny światowej przez zwycięskie państwa alianckie. Idea była taka, żeby przez system różnych porozumień i organizacji stworzyć realia, w których państwa przestaną używać siły do rozwiązywania sporów. Do tego będą przestrzegać całego zestawu zasad i praw uznawanych przez zachodnie demokracje za najlepsze. Takie jak prawa człowieka. Ta wizja została mocno nadwyrężona przez zimną wojnę, ale ponieważ Zachód ją wygrał, to stała się tą, którą powszechnie uznajemy w tej części świata za coś naturalnego. Obowiązują jakieś zasady i prawa, a przemoc i wojna są złe.
Problem w tym, że takie państwa jak Chiny i Rosja uznają ów „światowy porządek oparty na regułach” za narzędzie dominacji Zachodu, a szczególnie amerykańskiego imperializmu. Że przepisy są dla reszty świata, a Amerykanie i Europejczycy traktują je wybiórczo, a to najeżdżając Irak, a to bombardując Serbię. Dlatego od dawna grają na coś, co nazywają „światem wielobiegunowym”. Gdzie nie będzie dominować zachodnia liberalna wizja świata, ale równorzędne będą głosy autokratyczne płynące z Pekinu czy Moskwy. Gdzie mniejsze znaczenie mają zasady oparte o zachodnie koncepcje, a większe ma po prostu siła, dająca prawo o decydowaniu. Wyrazem tego jest na przykład przekonanie Kremla, że ma prawo do współdecydowania o tym co mogą, a czego nie mogą robić takie państwa jak Ukraina czy Polska. To nic nowego. Szokiem dla Europy jest aktualnie to, że nowa administracja w USA ów „rules based order” właśnie odsuwa na dalszy plan, razem ze wspólnotą wartości z Europą i na różne sposoby daje do zrozumienia, że dla niej też tak naprawdę liczy się siła i pieniądz.
Heusgen i jego emocje są w tym kontekście symboliczne, ponieważ jest przedstawicielem całego pokolenia zachodnioeuropejskich urzędników oraz polityków, którzy do przesady uwierzyli w naturalną wyższość światowego porządku opartego na regułach. To on między innymi w 2018 roku śmiał się z Donalda Trumpa jako szef delegacji Niemiec do ONZ, kiedy ten na forum Zgromadzenia Ogólnego mówił o zagrożeniu, jakim jest uzależnianie się od Rosji w kwestii dostaw energii, oraz o swojej niechęci do organizacji międzynarodowych. To on jako jeden z kluczowych doradców Merkel opowiadał się za budową gazociągu Nord Stream 2, nawet po tym jak w 2014 roku Rosja dokonała agresji na Ukrainę. W 2022 roku przyznał, że to był błąd. Teraz wydaje się przekonany, że naszedł nowy „wielobiegunowy” świat i musimy się w nim urządzać.
Porządku trzeba pilnować
Cała ta sytuacja dużo mówi o tym jak pobłądziła większość Europy. Po rozpadzie ZSRR powszechne stało się przekonanie, że skończyło się poważne zagrożenie, czas zająć się zarabianiem i korzystaniem z życia. Ubezpieczeniem na zagrożenia zbrojne mieli być ci „inni” nacjonalistyczni i trochę militarystyczni Amerykanie, ze swoim dużym wojskiem. Nikogo nie było trzeba do tego specjalnie przekonywać, bo większość ludzi chętnie skupi się na sobie i swojej wygodzie, zamiast służyć jako poborowy i płacić wyższe podatki na duże siły zbrojne. Długo wydawało się to działać. Wojny wydawały się ograniczać do jakichś odległych regionów świata jak Bliski Wschód czy Afganistan. Przez dobrze ponad dekadę po zamachach w USA w 2001 roku byliśmy przekonani, że potrzebne są nam tylko ograniczone wojska ekspedycyjne. Europejskie siły zbrojne, które pod koniec zimnej wojny były znaczącą siłą, zostały wypatroszone, a zaoszczędzone na nich pieniądze były „dywidendą pokoju”, którą przeznaczono na dobrobyt. Przemysł zbrojeniowy przeszedł atrofię, bo po prostu stał się w większości zbędny. Do prawdziwej refleksji nie doprowadziła ani wojna Rosji z Gruzją w 2008 roku, ani agresja na Ukrainę w 2014. Siła wydawała się czymś zbędnym w Europie, a ubezpieczenie na nadzwyczajne sytuacje zapewniali Amerykanie, którzy nigdy na poważnie się nie rozbroili.
Dopiero wojna w 2022 roku po raz pierwszy naprawdę poruszyła Europą. W tym Polską, bo nie ma co udawać, że tutaj było znacząco inaczej niż na zachodzie kontynentu. Dopiero po otwartej agresji Rosji na dobre zaczęliśmy inwestować w wojsko. Problem w tym, że nawet przez trzy ostatnie lata większość kluczowych europejskich graczy nie podjęła naprawdę zdecydowanych kroków jeśli chodzi o swoją siłę. Wojska Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Włoch dzisiaj nie różnią się istotnie od tych w 2022 roku. Podjęto wiele działań mających podnieść ich sprawność czy zwiększyć zapasy podstawowej amunicji. Nie ma jednak istotnej rozbudowy czy unowocześnienia w przyśpieszonym tempie. Pomimo wielu deklaracji o tym jak to „Europa musi się obudzić”.
Procenty PKB na wojsko nie są jednak jedynym wyznacznikiem. Ilość czołgów i dział to nie wszystko. Musi być jeszcze działający system ich wsparcia i funkcjonowania państwa w warunku zagrożenia wojny, albo po prostu w trakcie wojny. Do tego pomysł i wola na użycie tejże siły w relacjach z agresywnymi sąsiadami. Czyli odejście od ostatnich dekad zakorzenionego w europejskich umysłach przekonania o końcu wojen i utrzymującego się bez oparcia na sile porządku. Rosja, a teraz już nawet USA, dość brutalnie mówią bowiem, że najważniejsze są dla nich siła. Militarna i ekonomiczna. Europa stoi więc na rozdrożu. Od wschodu brutalny reżim uznający tylko siłę, od zachodu formalnie sojusznik, ale odrzucający układ zapewniający dotychczas Europejczykom spokój. Jest ewidentne, że tak pasujący nam liberalny porządek świata nie jest dany raz na zawsze, ale trzeba go pilnować z bronią u nogi.
Europa ma do tego jak najbardziej potencjał. Pisaliśmy już, że na papierze europejskie gospodarki i armie są spokojnie wystarczające do zrównoważenia zagrożenia ze wschodu oraz odgrywania poważnej roli na arenie międzynarodowej. Brakuje woli i jedności. Jeszcze dzisiaj, po nadzwyczajnym szczycie w Paryżu, może się okazać czy europejscy politycy mają pomysł oraz chęć coś z tym zrobić. Czy też kontynuować dotychczasowe płynięcie z nurtem wydarzeń coraz mocniej sterowanym przez Chiny, Rosję i USA. To niechybnie sprawi, że chcemy czy nie, ale będziemy musieli przyzwyczaić się do świata, który nie będzie urządzony tak, jak byśmy chcieli. Zamiast po raz kolejny mówić i pisać o konieczności „jedności” i „przebudzenia się”, po prostu przyznać, że nie potrafimy i nie chcemy się wysilić. Trudno o optymizm, kiedy w Niemczech druga partia w sondażach jest otwarcie prorosyjska, Francja jest w permanentnym kryzysie politycznym, we Włoszech rządzi ugrupowanie bliskie nowej administracji w USA (a ta na pewno nie chciałaby naprawdę silnej Europy, ale taką podzieloną i zależną), a poza tym praktycznie wszyscy zmagają się z problemami gospodarczymi oraz na tle imigracji.