Pierwsze tygodnie nowego roku pokazały, jak będzie wyglądała pierwsza faza tegorocznych wyborów prezydenckich. Kandydaci dwóch głównych formacji, na których koncentruje się uwaga większości mediów, w świetle wszystkich sondaży bez problemu wchodzą do drugiej tury.
W tej drugiej, z jednym wyjątkiem, jak dotąd wszystkie prognozują zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego. Przy czym przewaga tego ostatniego, wciąż widoczna w prognozach pierwszej tury, w symulacjach tej drugiej topnieje często do poziomu oscylującego wokół 2-4 proc. A zatem błędu, jakim są opatrzone wszelkie, nawet najsolidniej prowadzone sondaże. Czy jednak z takim układem sił dotrwamy aż do maja?
Kryzys lidera
Nie ulega wątpliwości, że patrząc na ewolucję sondaży od listopada ubiegłego roku, gdy oficjalnie potwierdzono kandydaturę Trzaskowskiego, a prezes Kaczyński po długich wahaniach postawił wreszcie na Karola Nawrockiego, trend dla prezydenta Warszawy jest niekorzystny. I gdyby miał się utrzymać, to w lutym obaj kandydaci będą się już zamieniać miejscami na sondażowym podium, a w marcu Trzaskowski może nawet wylądować w większości z nich na drugim miejscu. Tak być może, ale nie musi.
Trzaskowski konsekwentnie prowadzi kampanię, objeżdżając małe miejscowości, częściej we wschodniej, niż w zachodniej części Polski. To zrozumiała strategia, bowiem w wielkich miastach ma swój twardy elektorat, który jednak stanowi zdecydowaną mniejszość Polaków, w większości żyjących na wsi oraz miastach poniżej 100 tys. mieszkańców. Słusznie też podróżuje częściej po wschodzie kraju, bo na zachodzie ma zdecydowanie większe poparcie, a czas na mobilizację jego mieszkańców nadejdzie bliżej daty wyborów. Tyle tylko że pozytywnych, sondażowych efektów tych wyjazdów jak na razie nie widać.
Wędrując po Polsce, Trzaskowski stara się pokazać jako tzw. zwykły człowiek, który opuścił stołeczny salon, aby porozmawiać ludem. Czasem wychodzi mu to lepiej, jak podczas spotkania z Zenkiem Martyniukiem, czasem zaś gorzej, jak podczas wizyty w sklepie na Podlasiu, gdzie krocząca za nim ekspedientka wyglądała – wedle uznania widza – jak osobista doradczyni, albo ktoś pilnujący prezydenta stolicy, aby przez przypadek nie wyniósł czegoś bez płacenia.
Jednak prawdziwa wpadka przydarzyła się Trzaskowskiemu podczas spotkania z publicznością w Gietrzwałdzie. Dał się tam ewidentnie sprowokować jakiemuś chłopakowi, który zaatakował go w sprawie polityki klimatycznej, w kontekście planów budowy w tej miejscowości wysypiska odpadów. Riposta, jakiej udzielił mu kandydat, była utrzymana dokładnie w takim stylu, jakiego Trzaskowski powinien się wystrzegać, jeśli chce powstrzymać trend spadkowy. Przebijało z niej poczucie wyższości, które skądinąd rozumiem, ale które dla uczestnika igrzysk prezydenckich jest zabójcze. To ono kiedyś pozbawiło reelekcji Bronisława Komorowskiego, a wielu innych pretendentów eliminowało już na starcie.
Jednak to nie panowanie nad emocjami, czy nazbyt gładkie i przewidywalne wypowiedzi Trzaskowskiego są jego największym problemem. Jest nim rząd Donalda Tuska, a dokładniej jego spadające w ostatnich miesiącach notowania. Oczywiście wiceprzewodniczący PO nie może zacząć się licytować z Nawrockim (i innymi kandydatami) w jego krytyce. To byłoby niewiarygodne i z góry skazane na porażkę. Musi jednak zacząć jakoś zaznaczać swoją odrębność, bo inaczej notowania rządu i kolejne wpadki jego członków okażą się dla niego coraz cięższą kulą u nogi.
Kto wie, czy sprawy gospodarcze nie byłby tu najlepszą opcją, bo wielu małych przedsiębiorców wciąż pamięta kłopoty, jakie sprawił im PiS-owski Polski Ład i liczyło, że pod rządami dawnego liberała Tuska doczekają się jakichś zmian na lepsze. Ich rozczarowanie jest jednym z motorów napędzających wspomniany spadek notowań rządu, ale i hipotetyczną szansą dla Trzaskowskiego.
Szansą na przygotowanie, przedstawienie i przeprowadzenie przez parlament do lata tego roku jakiegoś konkretnego projektu ustawy ułatwiającej życie przedsiębiorcom, której podpisanie mógłby obiecać w pierwszym dniu urzędowania. Pytanie, czy jego zaplecze jest w stanie coś podobnego wymyśleć, a Tusk pogodzić się z tym, że byłby to projekt Trzaskowskiego, a nie premiera, który skądinąd gospodarką wydaje się interesować wyłącznie od strony dochodów budżetu.
Och, Karol
Tymczasem kandydat PiS, wciąż gorliwie reklamujący się jako „obywatelski”, jest bardziej beneficjentem spadku poparcia dla Trzaskowskiego niż jego sprawcą. Po ponad dwóch miesiącach intensywnej kampanii i wszechobecności w mediach osiągnął to, co stanowiło minimum w tej fazie igrzysk. Zyskał poparcie 30-kilkuprocentowego elektoratu PiS, który cokolwiek o nim sądzi, to i tak wie dwie rzeczy. Po pierwsze, to właśnie jego wybrał osobiście i to po długotrwałym namyśle sam Jarosław Kaczyński i jest jego osobistym pomazańcem. Po wtóre, jeśli Nawrockiemu uda się wygrać, to znienawidzony rząd Tuska znajdzie się w olbrzymich tarapatach, a nowy prezydent zrobi wszystko, co w jego mocy, aby przyspieszyć wybory parlamentarne.
To w zupełności wystarczy, aby wejść do drugiej tury wyborów i to być może nawet – jeśli Trzaskowski nie zahamuje spadkowego trendu – z pierwszą lokatą. Czy jednak w dotychczasowej kampanii kandydat PiS pokazał cokolwiek, co odróżniałoby go od narracji tej partii?
Tak jak nie sposób w komitecie poparcia dla Nawrockiego znaleźć bodaj jednej publicznie znanej osoby, która nie popierałaby dotąd PiS-u, tak i w jego wypowiedziach próżno szukać czegokolwiek, co dawałoby szansę na przyciągnięcie zwłaszcza centrowo nastawionych wyborców. Wręcz przeciwnie, ostre deklaracje dotyczące prawa aborcyjnego, czy spraw ukraińskich, jasno pokazały, że jego PiS-owscy sztabowcy nakazali mu walkę o wyborców radykalnie prawicowych, czyli tych zorientowanych dziś na Sławomira Mentzena, Grzegorza Brauna i Marka Jakubiaka.
Najpewniej sztabowcy Nawrockiego zakładają, że czas na walkę o centrowych wyborców przyjdzie później. Rzecz w tym, że później może być już na to za późno. Tym bardziej, że afera apartamentowa przyczepiła się do Nawrockiego i ewidentnie nie potrafi sobie z nią poradzić. Jego wypowiedź o uprawianiu w użytkowanym przez 200 dni muzealnym apartamencie „dynamicznej polityki międzynarodowej”, bije nawet poprzednią wpadkę, gdy na pytanie co sądzi o sprawie Romanowskiego, odparł: „Nic nie sądzę”.
Tamta wypowiedź pokazywała jego oczywiste braki w wyszkoleniu z zakresu publicznych wystąpień, ta ostatnia coś znacznie gorszego: niezdolność do błyskotliwego mijania się z prawdą, z której słynął jeszcze jako dyrektor Muzeum II Wojny Światowej, a później prezes IPN. Będą się też za nim bez wątpienia ciągnąć gorące podziękowania, jakie złożył w miniony wtorek w Ciechanowie krewkiemu księdzu dziekanowi, nawołującemu kandydata do pobicia mojej osoby przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Reszta peletonu
Nie należy jednak bagatelizować reszty uczestników igrzysk prezydenckich. Nie dlatego, że pojawi się wśród nich „czarny koń”, który niespodziewanie wejdzie do drugiej tury. Gdyby miał się pojawić, to już byłby widoczny w sondażach. Potencjalnie może jeszcze próbować zaistnieć w lutym, ale… taka możliwość z każdym tygodniem wydaje się coraz mniej prawdopodobna.
Reszta pretendentów jest ważna z uwagi na wyborców, jakich zdołają wokół siebie skupić do 18 maja, bo to właśnie ich decyzje rozstrzygną o zwycięzcy wielkiego finału 1 czerwca. Nie wchodząc w szczegółową analizę elektoratu każdego z kilkunastu już pretendentów i pretendentek, wyraźnie widać, że potencjalnie więcej z nich może pozyskać Nawrocki.
Nawet jeśli Sławomir Mentzen, który od wielu tygodni zajmuje w sondażach trzecie miejsce, nie poprze po pierwszej turze żadnego z finalistów, to większość jego zwolenników albo zagłosuje na kandydata PiS, albo zostanie w domu. Zgodnie z zasadą ogłoszoną nie tak dawno przez Krzysztofa Bosaka: „Każdy, byle nie Trzaskowski”.
Chyba że… Trzaskowski nagle przypomni sobie, że liberalizm ma nie tylko ulubiony przez niego wymiar światopoglądowy, ale i gospodarczy. Jednak na to za kilka tygodni może już być za późno. Dlatego sztabowcom prezydenta Warszawy pozostaje raczej nadzieja, że rosnąca grupa prawicowych kandydatów (do Brauna, Jakubiaka i Stanowskiego, ma podobno dołączyć w lutym popularny w sieci Artur Bartoszewicz) zdoła odebrać kandydatowi Konfederacji istotną część zwolenników, co otworzy z kolei ostatnią chyba szansę dla Szymona Hołowni na zdobycie brązowego medalu.
Na poparcie większości wyborców tego ostatniego w drugiej turze sztabowcy Trzaskowskiego mogą zaś raczej liczyć, podobnie jak i zwolenników sporej gromadki lewicowych kandydatów oraz kandydatki.
Dla większości tych ostatnich będzie bowiem jasne, że tym razem stawka wyborów prezydenckich wykracza znacząco poza wybór głowy państwa, która – jak pokazuje to przykład Andrzeja Dudy, kończącego swą prezydenturę w wyjątkowo smętnym stylu – w istocie rzeczy nie ma większego wpływu na rządzenie państwem. Stawką tą jest powrót PiS do władzy. Jeśli bowiem PiS-owski kandydat zwycięży, wówczas dynamika procesu politycznego nieuchronnie doprowadzi do pęknięcia już i tak coraz mniej spójnej kordonowej koalicji, a w ślad za tym do utraty przez nią władzy.