Donald Trump obawia się przyszłorocznych wyborów. Choć sam nie bierze w nich udziału i, niezależnie od rezultatu, pozostanie prezydentem do stycznia 2029 roku, ich wynik może zdefiniować drugą połowę jego kadencji.
W ramach tzw. wyborów połówkowych (tzw. midterms) Amerykanie wybiorą Izbę Reprezentantów i jedną trzecią składu Senatu (senatorowie mają kadencje sześcioletnie, ale co dwa lata odbywają się wybory jednej trzeciej z nich). Taka wyborcza weryfikacja w połowie kadencji prezydenta najczęściej przynosi straty dla partii, której reprezentant zasiada w Białym Domu.
Tymczasem przewaga republikanów w obydwu izbach jest bardzo wątła, a notowania prezydenta – nienajlepsze. Gdyby republikanie, co wydaje się całkiem prawdopodobne, stracili kontrolę nad Izbą Reprezentantów, sytuacja polityczna ulegnie diametralnej zmianie:
Nie tylko przegłosowanie czegokolwiek w Kongresie stałoby się całkowicie zależne od ponadpartyjnych ustaleń. Demokraci zyskaliby możliwość prowadzenia dochodzeń w sprawie działań obecnej administracji, a nawet mogliby podjąć próbę kolejnego impeachmentu wobec Donalda Trumpa. Taka próba oczywiście zakończyłaby się niepowodzeniem – demokraci nie mają szans na taką większość w Senacie, która umożliwiłaby skazanie prezydenta – ale dałaby pretekst do głośnego medialnie procesu, bardzo niewygodnego dla rządzących.
Kto rysuje mapy, ten ma władzę
Dlatego prezydent Trumpa ma plan, do którego kluczem jest jedno słowo: gerrymandering. Chodzi o okręgi wyborcze. O ile kwestia reprezentacji w Senacie wygląda prosto: każdy stan, niezależnie od swojej powierzchni i liczby ludności, dysponuje dwoma senatorami, o tyle w Izbie Reprezentantów jest już o wiele trudniej.
Kongresmenów jest 435. Miejsca w Izbie dzielą się między stanami proporcjonalnie do liczby ludności. Raz na 10 lat odbywa się spis powszechny pokazujący, jak wygląda demografia kraju i na tej podstawie uaktualnia się liczbę reprezentantów, jacy przypadają na każdy ze stanów.
Każdy ze stanów dzieli się na tyle okręgów wyborczych, ilu reprezentantów w Izbie posiada. Kiedy ich liczba się zmienia, mapy okręgów trzeba aktualizować, dzieląc to samo terytorium na mniej lub więcej kawałków.
I tu dotykamy sedna sprawy, bo podziałów najczęściej dokonuje lokalna legislatura, która przecież jest zdominowana przez republikanów lub demokratów. Stwarza to oczywiste pole do nadużyć. Dysponując danymi historycznymi, można przecież tak manewrować granicami okręgów, by uzyskać najbardziej korzystne dla własnej partii.
Praktyka ta istnieje niemal tak długo, jak istnieje amerykańskie państwo. Gubernator Massachusetts, Elbridge Gerry w 1812 roku stworzył mający faworyzować jego ugrupowanie dziwaczny okręg wyborczy o kształcie salamandry (Gerry + salamandra = gerrymandering).
W efekcie wybory do Izby Reprezentantów są naprawdę emocjonujące w przypadku najwyżej kilkudziesięciu miejsc. Reszta okręgów została tak sprawnie zaprojektowana, że kandydat jednej bądź drugiej partii nie musi się martwić opozycją (musi się natomiast przejmować prawyborami we własnej partii, co skłania do radykalizacji i może pogłębiać polaryzację).
Dlatego wyborcza mapa USA wygląda kuriozalnie. Na przykład wykrawa się kawałek większej metropolii (najczęściej prodemokratycznej) i dodaje znacznie większy obszar wiejski (najczęściej prorepublikański), by osłabić głos konserwatywnej prowincji. Albo tworzy się jeden, wielki okręg metropolitalny, gęsto zaludniony wyborcami Partii Demokratycznej, by reprezentował ich tylko jeden kongresmen. Dlatego w Arkansas, mimo że 31 proc. wyborców zagłosowało za demokratami, 100 proc. miejsc przypadło republikanom, a w Ilinois, mimo że Demokraci wygrali tylko o kilka punktów procentowych (53-47), zgarnęli 82 proc. miejsc w Izbie.
Od dawna pojawiają się zarzuty, że taki system wypacza rezultat wyborów, a część stanów (m.in. Kalifornia, Nowy Jork czy Arizona) przekazało kompetencje wyznaczania okręgów wyborczych niezależnym komisjom. Inni jednak nie poszli tą drogą.
Dlatego w centrum zainteresowania Donalda Trumpa pojawił się Teksas. Jeden z najludniejszych stanów, dysponujący 38 miejscami w Izbie Reprezentantów, gdzie to republikanie dominują w stanowej legislaturze i to od nich zależy wyborcza mapa stanu. W 2024 roku republikanie wygrali tam w 25 okręgach. W następnych wyborach chcieliby sięgnąć po kolejne pięć, co publicznie potwierdził sam prezydent.
Proponowane nowe granice okręgów wpisują się w tradycję szkicowania na mapie najdziwniejszych kształtów, aby tylko zwiększyć prawdopodobieństwo zwycięstwa „swojego” kandydata.
Mamy więc przesunięcia w rejonie Houston i Dallas, gdzie stworzono okręgi obejmujące tylko części miast, ale za to dodano więcej konserwatywnych przedmieść, a także kuriozalny okręg łączący część Austin z częścią San Antonio, tak by kluczowy stał się bardziej zdominowany przez republikanów obszar pomiędzy tymi miastami.
W proponowanych okręgach poparcie dla Donalda Trumpa w 2024 roku wynosiło ok. 60 proc. Republikanie zakładają, że kandydaci występujący z poparciem prezydenta będą mogli liczyć na podobny wynik.
To jednak nie jest przesądzone. Ważnym elementem sukcesu wyborczego Trumpa było poparcie ze strony wyborców latynoskiego pochodzenia, którzy dominują w zaproponowanych nowych okręgach. Latynosi przez lata byli uważani za stabilny element bazy wyborczej demokratów, jednak od kilku lat obserwujemy zmianę ich sympatii politycznych. Nie jest jednak powiedziane, jak stabilna to zmiana.
Czy brak Trumpa na karcie do głosowania i rozczarowanie pierwszymi kilkunastoma miesiącami jego rządów nie sprawią, że część latynoskich wyborców zmieni zdanie albo zwyczajnie nie pójdzie do wyborów? Elekcje połówkowe zawsze mają znacząco niższą frekwencję, a większa mobilizacja występuje wśród wyborców opozycji.
Na ten moment nie jest również jasne, czy republikanom uda się wyborczą mapę zmienić.
Republikański plan wywołał oburzenie. Po pierwsze dlatego, że nie ma praktyki rysowania nowych okręgów wyborczych w połowie dekady, pomiędzy spisami powszechnymi. Po drugie zaś dlatego, że próba wpłynięcia na rezultat wyborów została podjęta tak jawnie, że nikt się nawet nie stara ukrywać prawdziwych intencji.
Prezydent mówi wprost: chcemy mieć więcej miejsc w Izbie. I nie proponuje bardziej aktywnej kampanii wyborczej i programu, który przekonałby wyborców z Teksasu. Chce narysować mapę tak, by zagwarantować sobie lepszy rezultat, nawet w sytuacji, gdy poparcie nie zmieni się o włos.
Demokraci niewiele mogą w tej sytuacji zrobić. Republikanie dysponują niezbędną większością w stanowej legislaturze i mają wolę polityczną, by z niej skorzystać. Można oczywiście zaskarżyć zmianę do sądu, ale rezultat takiej batalii jest niepewny. Dlatego demokratyczni politycy z Teksasu postanowili… uciec. Po kryjomu, wynajętym samolotem opuścili swój stan. Dzięki temu nie ma kworum niezbędnego do głosowania nad nową mapą wyborczą, a ponieważ politycy znaleźli się poza granicami stanu, nie można użyć lokalnej policji, by siłą doprowadzić ich na miejsce głosowania.
Pozostają grzywny (kara za niestawienie się na sesję legislatury zwołaną przez gubernatora) i oczekiwanie, że w końcu wrócą. Nie mogą przecież przez następny rok trzymać się z dala od Teksasu.
Republikanie mówią o hipokryzji i wskazują, że demokratyczni politycy wybierający wygnanie w Illinois, żeby nie dopuścić do gerrymanderingu w Teksasie, to kuriozum. Illinois ma jedną z bardziej niesprawiedliwych map wyborczych w ogóle, tyle że rządzą tam demokraci.
Dla prezydenta Trumpa i jego ekipy Teksas stanowi swego rodzaju balon próbny. Jeśli wprowadzenie zmian w granicach okręgów wyborczych tam się powiedzie, z pewnością będą chcieli przeprowadzić podobne w innych stanach, gdzie republikanie kontrolują legislatury.
Sami demokraci również nie składają broni. Gubernatorzy Kalifornii czy Nowego Jorku już zapowiedzieli, że rozważą gerrymandering w swoich stanach, być może na drodze referendum. Bo choć wielu demokratów od lat sprzeciwia się tej praktyce, a wspomniane dwa stany mają nawet niezależne komisje zajmujące się projektowaniem wyborczej mapy, to sytuacja – zdaniem gubernatorów – jest wyjątkowa.