Interia współpracuje z czołowymi redakcjami na świecie. W naszym cotygodniowym, piątkowym cyklu „Interia Bliżej Świata” publikujemy najciekawsze teksty najważniejszych zagranicznych gazet. Brytyjski „The Economist”, z którego pochodzi poniższy artykuł, ukazuje się nieprzerwanie od 1843 r. i należy do najpopularniejszych na świecie magazynów poświęconych tematyce politycznej i biznesowej. Ma opinię jednego z bardziej wpływowych tytułów prasowych na świecie. Tygodnik od samego początku niezmiennie trzyma się liberalnego kursu.
Kiedy wiceprezydent USA oskarża Europę o nieskuteczną ochronę wolności słowa, oczywistym kontrargumentem jest wytknięcie mu hipokryzji. Pracodawca J.D. Vance’a, czyli Biały Dom, okazał się bowiem krzepkim przeciwnikiem wypowiedzi, które mu nie odpowiadają, co objawia się poprzez deportacje studentów za ich poglądy polityczne, nękanie wolnychmediów i zastraszanie uniwersytetów. Jednak to, że jest hipokrytą, nie oznacza, że był w błędzie. Europa rzeczywiście ma problem z wolnością słowa.
Kłopoty te nie rozkładają się równomiernie. Największym winowajcą w całej Unii Europejskiej są Węgry, których rząd zmiażdżył lub podporządkował sobie większość niezależnych mediów. (Swoją drogą, ciekawie, że rządząca protrumpowska partia uchodzi atakom Vance’a.) Należy też wspomnieć o Niemcach i Wielkiej Brytanii.
Wolność słowa po europejsku
Niemiecki zakaz negowania Holokaustu jest zrozumiały, biorąc pod uwagę historię tego kraju, ale prawo zabraniające obrażania polityków to istna farsa, którą potężni bezwstydnie wykorzystują.
Były wicekanclerz złożył setki zawiadomień o popełnieniu przestępstwa przeciwko obywatelom, w tym jednej osobie, która nazwała go „idiotą”. W zeszłym miesiącu redaktor prawicowej gazety został ukarany wysoką grzywną oraz siedmioma miesiącami więzienia w zawieszeniu za udostępnienie memu przedstawiającego niemieckiego ministra spraw wewnętrznych trzymającego tabliczkę z napisem „Nienawidzę wolności opinii”.
Choć wszystkie europejskie państwa gwarantują prawo do wolności wypowiedzi, większość z nich stara się jednocześnie ograniczyć związane z nim potencjalne szkody, których się obawiają. Często obejmuje to także wypowiedzi, które ranią uczucia innych lub są – w opinii urzędników – nieprawdziwe.
Wątpliwe przepisy i codzienne ryzyko
W niektórych miejscach obraza określonej grupy jest przestępstwem (np. króla w Hiszpanii, czy wszelkich grup w Niemczech). W Wielkiej Brytanii przestępstwem jest „bardzo obraźliwe” zachowanie w sieci.
Prawo o bluźnierstwie (zbrodnia obrazy Boga bądź przypisywanie sobie boskich atrybutów – red.) ma się dobrze w ponad tuzinie europejskich krajów. Cały kontynent kryminalizuje także „mowę nienawiści”, którą trudno zdefiniować, ale wciąż rozciąga się ją na kolejne grupy. W Finlandii obraza religii jest nielegalna, ale cytowanie Pisma Świętego również może okazać się ryzykowne: pewien poseł został oskarżony za opublikowanie biblijnego wersetu na temat homoseksualizmu.
Szczególnie gorliwa jest brytyjska policja. Funkcjonariusze spędzają tysiące godzin na przeszukiwaniu potencjalnie obraźliwych postów, aresztując za nie po 30 osób dziennie. Wśród zatrzymanych znalazł się m.in. mężczyzna, który wylewał swoje żale na temat imigracji na Facebooku oraz para, która skrytykowała szkołę podstawową swojej córki.
Tolerancja (dla wybranych)
Celem ustaw dotyczących mowy nienawiści jest wspieranie harmonii społecznej – istnieją jednak nieliczne dowody na to, że działają. Tłumienie wypowiedzi za pomocą groźby postępowania karnego wydaje się raczej sprzyjać podziałom. Populiści rosną w siłę, przekonując, że ludzie nie mogą mówić tego, co naprawdę myślą – jak uważa obecnie przez ponad 40 proc. Brytyjczyków i Niemców.
Podejrzenie, że establishment tłumi pewne perspektywy, wzmacnia dodatkowo polityczna stronniczość organów regulacyjnych mediów. Francja ukarała konserwatywny kanał telewizyjny karą w wysokości 100 tys. euro za nazwanie aborcji wiodącą przyczyną śmierci na świecie, co jest powszechną opinią wśród zwolenników ruchu antyaborcyjnego (ang. pro-life – red.), przed którym społeczeństwo najwyraźniej musi być chronione.
Ustawy dotyczące bezpieczeństwa w sieci nakładają wysokie kary na platformy mediów społecznościowych za tolerowanie nielegalnych treści. Skłoniło to owe serwisy do usuwania wielu materiałów, uważanych za jedynie „wątpliwe”, co z kolei denerwuje ich autorów.
Sytuacja może się jeszcze pogorszyć. Niejasno sformułowane przepisy, dające urzędnikom dużą swobodę, są zaproszeniem do nadużyć. Kraje, w których takie nadużycia nie są jeszcze powszechne, powinny wziąć przykład z Wielkiej Brytanii. Jej „represje” nie były planowane z góry, ale pojawiły się, gdy policji spodobały się uprawnienia, jakie dawały jej przepisy dotyczące wypowiedzi. O wiele łatwiej jest łapać użytkowników Instagrama niż złodziei; dowody są na wyciągnięcie ręki.
Woda na młyn populistycznej prawicy
Kiedy prawo zabrania obrażania innych, stwarza to również zachętę do twierdzenia, że jest się obrażanym. Wówczas można łatwo wykorzystać policję do uciszenia niewygodnej krytyki lub wyrównania rachunków z sąsiadem. A gdy przepisy dotyczące mowy nienawiści chronią tylko niektóre grupy, inne zyskują motywację, aby domagać się ochrony.
W związku z tym wysiłek mający na celu wyciszenie krzywdzących wypowiedzi może stworzyć „szufladkę tabu”, do której będzie wpadać coraz więcej rzeczy. To z kolei może utrudnić debatę publiczną: trudno jest bowiem prowadzić otwartą, szczerą rozmowę na temat imigracji, jeśli jedna ze stron obawia się, że po wyrażeniu swojego zdania może zapukać do niej policja.
Ponieważ populistyczna prawica regularnie wypunktowuje te kwestie, wielu europejskich liberałów zaczęło mniej chętnie bronić wolności słowa. A to jest po prostu głupie – nie tylko dlatego, że prawa, które mogą być użyte do zakneblowania jednej strony, mogą być również użyte przeciwko drugiej (jak widać po drakońskich reakcjach na propalestyńskie protesty w Niemczech).
Chodzi również o to, że wiara w wolność słowa oznacza obronę wypowiedzi, które nie zawsze nam pasują. Jeśli demokratyczny Zachód nie będzie tego robić, straci wiarygodność. Wówczas skorzystają natomiast autokracje, takie jak Chiny i Rosja, które prowadzą globalną walkę o wpływ.
Europejczycy powinni więc zacząć od powrotu do starych liberalnych idei, zgodnie z którymi hałaśliwe spory są lepsze niż wymuszone milczenie i nieszczera tolerancja wobec cudzych poglądów. Społeczeństwa mają wiele sposobów na promowanie uprzejmości, które nie wiążą się z kajdankami – od norm społecznych po regulaminy firm.
Lekcja wolności od J.D. Vance’a
Kary powinny być tak rzadkie jak w USA za sprawą 1. poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych (przepis zakazujący wprowadzania ustaw ograniczających wolność religii, prasy, słowa, petycji i zgromadzeń – red.). Zniesławienie powinno być domeną prawa cywilnego, a nie zasłoną dymną dla możnych tego świata. Choć prześladowanie i podżeganie do przemocy nadal powinny być przestępstwami, to lepiej odrzucić niejasne pojęcie „mowy nienawiści”.
Prywatne platformy cyfrowe będą miały różne zasady moderowania treści – niektóre bardziej rygorystyczne niż inne, ale to użytkownicy powinni móc wybrać, który serwis im pasuje. Z prawnego punktu widzenia mowa online powinna być traktowana tak samo jak mowa offline. Chociaż istnieją między nimi oczywiste różnice, policja powinna trzymać się z dala od prywatnych czatów. Jaśniejsze i mniej radykalne przepisy pomogłyby wszystkim platformom skupić się na usuwaniu prawdziwych zagrożeń i nękania.
Europejczycy mogą swobodnie mówić o wiceprezydencie USA, co im się żywnie podoba. Nie powinni jednak ignorować jego ostrzeżenia. Kiedy państwa mają zbyt dużą władzę nad słowem, prędzej czy później z niej skorzystają.
Tekst przetłumaczony z „The Economist”© The Economist Newspaper Limited, London, 2025
Tłumaczenie: Nina Nowakowska
Tytuł, śródtytuły, lead oraz skróty pochodzą od redakcji
- Mamy największy kryzys europejskiej demokracji od 1945 roku
- Wolność słowa, globalizacja i Telegram