Wystawa „Nasi chłopcy” w Muzeum Gdańska wywołała ogromne poruszenie i falę krytyki, szczególnie ze strony prawicowych mediów i polityki. Jej idea nie spodobała się także niektórym członkom rządu. – Tytuł tej wystawy z mojego punktu widzenia jest nieakceptowalny. Nazwa jest niedopuszczalna i zgadzam się z tymi, którzy ją krytykują – mówił Adam Szłapka, rzecznik rządu. Wystawę krytykują też politycy opozycji. Jarosław Kaczyński grzmiał o „skoordynowanej akcji” i „uderzeniu w polską rację stanu”. Prezydent Andrzej Duda stwierdził, że historie opisane na ekspozycji to „fałsz historyczny” i „moralna prowokacja„. Były szef MON, Mariusz Błaszczak, na antenie Telewizji Republika straszył, że mamy do czynienia z „niemiecką narracją historyczną” i „atakiem na podstawowe interesy polskie”. 

Zobacz wideo Awantura o wystawę „Nasi chłopcy”. Muzeum tłumaczy. „Tytuł nie jest przypadkowy”

Odwiedziłam najgłośniejszą wystawę w Gdańsku

Czy ta krytyka jest słuszna? Postanowiłam się sama o tym przekonać i zobaczyć wystawę „Nasi chłopcy”. Oprowadza mnie po niej dr Andrzej Gierszewski, rzecznik Muzeum Gdańska, który wyznaje mi, że są tu też pamiątki jego rodziny. Wystawa dzieli się na trzy części. Pierwsza z nich opowiada o tym, jak Pomorzanie byli przymusowo wcielani do niemieckiego wojska. – W pierwszej fazie, gdy Niemcy jeszcze myśleli, że uda im się zaciągnąć ludzi dobrowolnie, to nikt się praktycznie nie zgłosił. Gdy było już wiadome, że operacja Barbarossa (atak Niemiec na ZSRR – red.) się nie uda i Niemcy przegrają tę wojnę logistycznie, to zaczęli ściągać rekrutów. Skąd mieli ich wziąć? Naturalnie, że z terenów wcielonych do Rzeszy zaraz na początku II wojny światowej. Ci ludzie byli wyciągani ze swoich małych ojczyzn, tych pomorskich wsi i miasteczek, a także z Gdańska, i byli rozrzucani przez nazistów po całej Europie – opowiada mi rzecznik muzeum.

W dalszej części ekspozycji dowiadujemy się, jak przebiegała służba tych żołnierzy. Wielu z nich dezerterowało, dołączało do Polskich Sił Zbrojnych czy lokalnych ruchów oporu. W jednej z gablot znajduje się list Edmunda Tyborskiego, grenadiera z kaszubskiej miejscowości Swornegacie, który zdecydował się na ucieczkę z niemieckiej armii. Został jednak złapany i skazany na śmierć. W ramach odwetu całą jego rodzinę wywieziono do obozu w Potulicach. W ostatnim liście do bliskich pisze: „Pozdrawiam was tymi słowami: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. A wy mi odpowiedzcie na wieki wieków amen. (…) Jeszcze przed moją śmiercią, żem się wyspowiadał i pana Jezusa przyjąłem i (…) idę z tego świata z panem Jezusem”. Dalej prosi: Ja o was będę pamiętał, ale i wy o mnie pamiętajcie. – To jest list, który wszyscy politycy PiS powinni przeczytać i zastanowić się, czy oni takim ludziom odmawiają prawa do bycia Polakami? Albo twierdzą, że byli oni gorszymi Polakami? – mówi dr Gierszewski.

Fragment listu Edmunda Tyborskiego, który jest prezentowany na wystawie 'Nasi chłopcy’Julia Panicz/ Gazeta.pl

W drugiej części wystawy pojawia się też tablica, która oburzyła wielu prawicowych polityków. Chodzi o zdanie: „Gdy wyjeżdżali (wcieleni do niemieckiej armii – red.) z rodzinnych miejscowości, towarzyszył im strach, przygnębienie, ale nierzadko też ekscytacja wywołana nowym doświadczeniem i możliwością zobaczenia nieznanych dotąd stron”. Kawałek dalej jest inna plansza, której krytycy już nie zauważyli. Ta z kolei opowiada o przebiegu szkolenia dla rekrutów. Można na niej przeczytać: „Młodzieży wychowywanej w patriotycznej atmosferze w szkole i rodzinie ciążył hitlerowski mundur„. 

Ostatnia część wystawy według mnie jest najważniejsza i jednocześnie najtrudniejsza. Przedstawia ona powojenne losy osób wcielonych przymusowo do niemieckiej armii. Pokazuje, że mierzyli się ze wstydem, strachem i obawami przed niezrozumieniem. Dobrze obrazuje to historia Tony’ego Halika, znanego wszystkim podróżnika. On także został zmuszony do dołączenia do Wehrmachtu, ale po wojnie bał się tego przyznać. Mówił, że służył w RAF-ie (siły powietrzne Wielkiej Brytanii).

– Pokazujemy tutaj dwa zdjęcia. Jedno z czasów wojny, na którym jest Pomorzanin w mundurze Wehrmachtu i drugie – już po wojnie. Żołnierz zamazał ten mundur, zacieniował go tak, żeby wyglądał jak garnitur. Więc tak, ludzie bali się tego tematu. Do tego stopnia, że gdy w 1994 roku do muzeum w Wejherowie trafiła koperta ze zdjęciami, w tym żołnierzy z czasów służby w Wehrmachcie, to muzealnicy napisali czerwonym długopisem na kopercie „nie udostępniać”. Tego tematu się bano. Strach ponownie padł na tych ludzi w 2005 roku, kiedy pojawiło się hasło „dziadek z Wehrmachtu” (chodzi o słowa, którymi Jacek Kurski określił dziadka Donalda Tuska podczas kampanii prezydenckiej – red.). Gdy rozmawialiśmy z naszymi darczyńcami, to ten wątek się często pojawiał, ponieważ wtedy znowu zaczęli się bać – opowiada mi rzecznik muzeum. 

Fala krytyki spadła na muzeum. Rzecznik: Wystawa zostanie, nazwy nie zmienimy

Rzecznik podkreśla, że muzeum nie zamierza ani zamykać wystawy, ani zmieniać nazwy. – Wiemy i rozumiemy, że z perspektywy osób z centralnej Polski, z Lubelszczyzny, jakiekolwiek związki w czasie II wojny światowej z Niemcami są równe kolaboracji. Ale trzeba zrozumieć, że Pomorze, Śląsk mają inną historię. My też jesteśmy ofiarami i też mamy prawo w tym kontekście o sobie mówić. Tymczasem to jest zupełnie przeinaczane, bo jeżeli pojawiają się hasła, że ci wcielani przymusowo do Wehrmachtu strzelali do obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku, to gdzie tu jest logika? Volkslista to jest rok 1942, a w 1943 roku rozpoczynają się masowe wcielenia do armii. Obrona poczty to 1939 rok – mówi mój rozmówca i apeluje, aby przyjść i zobaczyć wystawę, zanim zacznie się ją krytykować.

– Spływają do nas głosy pełne wyrozumiałości. Ludzie nam kibicują, chcą przekazywać rodzinne pamiątki. Dostajemy też niestety takie komentarze, w których czytamy, co powinni z nami zrobić owczarki niemieckie. Wytyka nam się ukraińskie pochodzenie, wytyka nam się, że jesteśmy folksdojczami, wytyka nam się różnego rodzaju niemieckość. Nie o to w tej wystawie chodzi. Ona jest dyskusją o tym, jaki powinien być kanon naszej pamięci. Czy wszyscy mamy prawo do bycia Polakami, czy tylko jedna część. Wszyscy mamy do tego prawo, bo jesteśmy wspólnotą. Mamy różne doświadczenia, ale musimy umieć o tym rozmawiać dojrzale  – dodaje.

Mój rozmówca tłumaczy mi także, skąd pomysł na tytuł wystawy. – „Nasi chłopcy” to jest odwołanie do gazet z terenów Luksemburga, w których poszukiwano tych wcielonych do Wehrmachtu, którzy zginęli na froncie wschodnim. W Luksemburgu te doświadczenia historycy i społeczeństwo byli w stanie przepracować. Oni nie mają dziś tego problemu, żeby powiedzieć: „To byli nasi obywatele” i nie są ani gorsi, ani lepsi, są nasi. I czy my w Polsce też nie powinniśmy tak zacząć o naszych obywatelach myśleć? – mówi. 

Zapytałam też rzecznika muzeum o to, co by odpowiedział rzecznikowi rządu krytykującemu nazwę wystawy. – Zapraszam go do zobaczenia tej wystawy. Jeśli zechce przyjechać, to bardzo chętnie po niej oprowadzimy, pokażemy te pamiątki. Wyjaśnimy. Wiemy, że nie każdy musi się z nami zgodzić, ale prosimy o wyrozumiałość dla tych ludzi – słyszę w odpowiedzi. Gdy rozmawiam z nim o tych wszystkich krytycznych komentarzach, mówiących o tym, jak skandaliczna jest ta wystawa, rzecznik przyznaje, że te reakcje są po części spełnieniem obaw bohaterów tej wystawy, którzy po wojnie, w strachu przed napiętnowaniem, ukrywali swoją przeszłość. 

Eksponaty na wystawie 'Nasi chłopcy'
Eksponaty na wystawie 'Nasi chłopcy’Julia Panicz/Gazeta.pl

Tłumy ludzi odwiedzają wystawę. Oto co o niej mówią

Gdy przychodzę do muzeum, jest godzina 10, przed wejściem już ustawia się kolejka. Przy kasach wielu odwiedzających prosi o bilety właśnie na wystawę „Nasi chłopcy”. Tłoczno jest także w sali, gdzie znajduje się ekspozycja. Od zwiedzających słyszę głównie pozytywne opinie. – Wystawa jest bardzo potrzebna. Trzeba ludzi uwrażliwić na ten temat, po to, aby ta historia się nie powtórzyła – mówi mi pan Szymon. Inna moja rozmówczyni stwierdza: – Tu nie ma nic oburzającego. To jest historia i tego nie zmienimy. Osoby, które ją krytykują to niedouki. Powinni przyjść i ją zobaczyć – To byli nasi chłopcy, nasi, stąd tutaj – słyszę od mieszkanki Gdańska. – Ta wystawa to jest coś pięknego, jest niesamowita – ocenia kolejna osoba.

Zagaduję kolejnego odwiedzającego. Okazuje się, że jest on przewodnikiem po Gdańsku. On też jest zachwycony wystawą i przyznaje, że nie potrafi zrozumieć tej fali krytyki. Wyznaje mi, że gdy dzień wcześniej oprowadzał po mieście wycieczkę młodzieży z Niemiec trwał protest pod muzeum organizowany m.in. przez polityków PiS. W pewnym momencie ktoś z tłumu miał krzyknąć w ich stronę: „niemieckie bydło”

– To jest bardzo potrzebna wystawa. Dla osób trzeźwomyślących to będzie tylko dopełnienie, potwierdzenie, że takie rzeczy miały miejsce. Natomiast ciemnoty się niestety nie przekona. Oni mają swoją rację: „nie widziałem, ale wiem, że to jest złe” – mówi mi pani Irena. – Czytałam niektóre uwagi. Ludzie piszą, że (ta wystawa – red.) jest okropna. Ale co tu jest okropnego? Takie życie było. Nie wszystko jest czarno-białe. Wiadomo, że o tym się nie mówiło. Ja nie zgadzam się z teorią, że Polacy podczas wojny to byli tylko ci święci – dodaje. 

„Wracają wspomnienia”. Część osób, która odwiedza wystawę przyznaje: To też historia mojej rodziny

Wielu moich rozmówców przyznaje mi: to jest też moja historia, mojej rodziny. Słyszę opowieści o dziadkach, wujach, kuzynach, którzy pod przymusem byli wcielani do Wehrmachtu. Rozmawiali o nich jedynie w domowym zaciszu i teraz cieszą się, że wystawa powstała, że dzięki niej mogą poznać historię podobnych rodzin. – Jestem wzruszony tą wystawą. Jest ona bardzo potrzebna. Dzięki niej wracają wspomnienia z dzieciństwa i zasłyszane wówczas opowieści. Dwóch moich przodków walczyło pod Monte Cassino, ale po dwóch różnych stronach – mówi mi pan Ireneusz.  

W muzeum poznaję też pana Edmunda, który wyznaje mi, że ekspozycja jest dla niego bardzo osobistym przeżyciem. – Mój tata walczył w wojnie obronnej w 1939 roku, a później został wcielony do armii niemieckiej. Opowiadał jedynie, że Niemcy im nie wierzyli i nie chcieli powierzać broni. Do wojsk III Rzeszy został wcielony też mój wuj. On walczył na froncie wschodnim i kiedy zobaczył rosyjskich żołnierzy, to wyskoczył z okopu i zaczął biec w ich stronę. Strzelali do niego zarówno Niemcy, jak i Rosjanie. Gdy dotarł na stronę radziecką i powiedział, że jest Polakiem i nie chce walczyć po stronie niemieckiej, to mu nie uwierzyli – opowiada mi. Przytoczył mi też losy swojej mamy, która otrzymała krzyż Armii Krajowej za to, że uratowała 23 Polaków. – To jest bardzo potrzebna wystawa, ponieważ to były naprawdę bardzo trudne wybory dla tych ludzi. Nie dziwię się, że politycy PiS-u ją krytykują, ale jestem zaskoczony słowami Władysława Kosiniaka-Kamysza – dodaje. 

Nie wszyscy są zadowoleni z tego, że wystawa powstała. „Jest kłamliwa”

Na wystawie można też zostawić swoją opinię: wystarczy ją napisać na kartce i powiesić w wyznaczonym miejscu. Przeglądam wiadomości, które zostawili odwiedzający. Wiele z nich jest pozytywna, ale pojawiają się też inne zdania. „To Niemcy byli katami. Polacy – ofiarami”, „Wystawa jest kłamliwa i prostująca ścieżki Niemcom-zbrodniarzom”, „Wystawa jest skandaliczna! Relatywizowanie ofiar i katów! Może niedługo to Niemcy będą ofiarami, a Polacy katami?” – czytam na niektórych kartkach. 

We wtorek pod Ratuszem Głównego Miasta odbył się też protest, w którym wzięli udział między innymi politycy PiS-u np. Kacper Płażyński. Pracownicy muzeum opowiadają mi, że demonstracja przebiegała spokojnie, chociaż chwilowo zablokowano wejście. Słyszę, że choć wzięła w niej udział większa grupa osób, to tylko dwoje uczestników zdecydowało się wejść do środka i zobaczyć wystawę. Zapowiadali też kolejny protest następnego dnia, ale nikt nie przyszedł. – Może już im się znudziło. Jutro znajdą inny temat, a my tu będziemy – słyszę w muzeum. 

Udział
Exit mobile version