Grzegorz Sroczyński: Kto wygrał powódź w internecie?
Michał Fedorowicz: Zacznę bardzo osobiście. Robotę analityczną wykonuję ponad dekadę, różne rzeczy się zdarzały, były wojny, covid, ale czegoś takiego – a dużo widziałem w internecie – nie było nigdy. W czasie powodzi codziennie nawet 60 procent wpisów w polskiej sieci nie dotyczyło ani tego, jak pomóc, ani tego, gdzie i co woda zalała, tylko kto-kogo i czyja to wina. Nie ma nigdzie w tej części świata takiego fenomenu, że co drugi wpis dotyczący tragedii odnosi się do bieżącej polityki.
Jesteś pewny?
Można zassać dane węgierskie, można zassać dane czeskie albo jakiekolwiek inne, nigdzie nie siedzą i nie walą co drugiego posta, że powódź to wina tego albo tamtego. „Jak możemy pomóc? Co możemy zrobić?”. Czasem dyskusja jakaś o tym, czy państwo daje radę. U nas inaczej. Jeszcze nic się nie wydarzyło, nikogo nie zalało, a już połowa wpisów dotyczyła tego, czy PiS czy rząd za to odpowiada. Schodziły filmiki, że tamy mogą się przelać, chociaż jeszcze się nie przelały, ale cały czas trwała polityczna jazda. Jako badacz internetu normalnie analizowałbym sto tysięcy wzmianek dziennie, a muszę analizować dwieście albo trzysta tysięcy głupkowatych wpisów, że to wina PO albo wina PiS-u.
I czego było więcej? „Winy PO” czy „winy PiS-u”?
Już od 14 i 15 września PiS jechało na pełnej petardzie, że to wina Tuska, który zlekceważył zagrożenie, wyborca Platformy kompletnie nie wiedział, co o tym myśleć, był pogubiony. Tusk miał wtedy 70 procent negatywnych wzmianek. Ale 16 września zaczął krążyć filmik z dawną wypowiedzią Anny Zalewskiej na temat zbiorników retencyjnych w Kotlinie Kłodzkiej i pojawiło się hasło „Potop Zalewskiej”. Zwolennicy rz±du, którzy przez trzy dni nie byli w stanie sobie wytłumaczyć, co się dzieje, dostali odpowiedź: Kto jest winny? PiS! Dziękuję, do widzenia. Proste, jasne, nie potrzebujemy więcej.
Zaskoczyła mnie determinacja użytkowników wspierających Platformę, bo miałem wrażenie, że po aborcji chęć bronienia rządu w sieci bardzo spadła, potem nastał lipiec, sierpień, wszystko się rozpełzło, było mniej emocji, bez polotu. I nagle wyborcy PO obudzili się w jakimś heroicznym boju, bronili rządu i premiera w sposób niespotykany. I obronili. Udowodnili przez swoje interakcje – komentarze, udostępnienia i polubienia – że są dumni z rządu, że im się podoba, że wszystko, co robi premier, jest dobre, a wszystko, co idzie źle w trakcie powodzi, to winny jest PiS, a zwłaszcza Zalewska. PiS-owcy oczywiście próbowali coś odpowiadać, ale już nie dali rady.
Ale z tej gównoburzy na tłiterze coś wynika?
Tłiter jest dziś fentanylem informacyjnym polityki. Jest używany jak narkotyk. Mówię to z pełną odpowiedzialnością, wiedząc, czym jest fentanyl i jak działa. Wystarczą minimalne ilości i wydaje ci się, że uczestniczysz w jakimś niesamowitym projekcie informacyjnym, gdzie się wszystko wie, gdzie masz samych specjalistów, a w dodatku możesz sobie bezpośrednio napisać do premiera „ty debilu” i jest fantastycznie. Mikroświat, gdzie są wszyscy ważni tego świata – decydenci i dziennikarze. Problem polega na tym, że trendy i emocje na tłiterze bardzo łatwo modelować. To nie jest trudne, nie jest kosztowne, wymaga natomiast dużych ilości wpisywanych treści, co w ciągu godziny albo dwóch pozwala wytwarzać pewną atmosferę.
Obie partie manipulują tłiterem, tyle że aktualnie PO robi to lepiej?
W czasie powodzi po raz pierwszy tak wyraźnie było widać, że stosują astroturfing.
Czyli?
Malowanie trawy na zielono. Wywoływanie wrażenia, że wszyscy o czymś piszą, wszyscy coś popierają, podbijanie zainteresowania jakimś tematem. Multiplikowanie mocnych polaryzujących wpisów – „Potop Zalewskiej” – które podchwytuje algorytm. Mam słabość do zorganizowanych akcji malowania trawy, do partyzantki internetowej, bo uważam, że to mimo wszystko kunszt.
I kto jest w tym najlepszy?
Dzisiaj trendami politycznymi po stronie koalicji 15 października zarządzają dwie grupy: „Silni Razem” oraz „Sieć na wybory”. Potrafią połowie użytkowników wytłumaczyć świat. I to jest władza dość poważna.
Władza?
Bo te dwie grupy obecnie de facto decydują, co myśli przeciętny wyborca PO.
I go radykalizują?
Nie ma dzisiaj przestrzeni w mediach społecznościowych, w której wyborca koalicji 15 października dostałby inne tłumaczenie świata niż radykalne. Dostaje głównie skrajności. Albo widzi treści „pro-PiS”, które go doprowadzają do białej gorączki, albo dostaje treści w stylu „zdelegalizować PiS”. Nic pośrodku.
Dlaczego?
Bo polityka się zmieniła. Adam Michnik leje się z zomowcami, ale teraz ma swoich własnych zomowców. Mówimy tu o regularnej „armii demokratów”, która występuje w cieniu i leje się z „armią konserwatystów” jak równy z równym. To nie jest tak, że oto walczymy o słuszne idee, żeby szlachetnie polec. Te profile i wzmianki nie biorą się z niczego, ktoś to wstawia, ktoś robi, ktoś pcha. I te treści są radykalne. Media społecznościowe tak popsuły komunikację polityczną, że z kiepskiego teatru zrobiły spektakl pod monopolowym, gdzie nie wygrywa ten, kto ma argumenty, styl, czy autorytet, tylko ten, co przyprowadził więcej kolegów. Bo na końcu liczą się lajki, liczba serduszek, którą czyta algorytm.
I to ma na opinię publiczną aż taki wpływ?
Tak. Bo stosunkowo niewielkie, ale dobrze zorganizowane grupy tłiterowe są w stanie wpłynąć na to, co myśli większość. Przynajmniej po jednej stronie politycznej barykady. Choćby dlatego, że dziennikarze siedzą na tłiterze, czytają te treści, robią z tego wierszówki, pojawia się z tego masa filmów na YouTube i narzucony w ten sposób temat czy pogląd wygrywa w społecznej świadomości. Połowa społeczeństwa – mówi IBRiS – czerpie wiedzę o polityce wyłącznie z mediów społecznościowych. Ty patrzysz na politykę w kategoriach dyskusji parlamentarnej, a chodzi o zarządzanie emocjami.
Ale czy muszą to być złe emocje i coraz bardziej radykalne poglądy?
Im bardziej nienawidzisz tych drugich oraz im więcej osób ciebie nienawidzi, tym bardziej algorytm w swoim szaleństwie pokazuje wrogie wam treści, bo on musi pokazywać treści, które angażują uwagę. Wpisy ze słowem „PiS” w negatywnym kontekście algorytm pokaże użytkownikowi z PO, a użytkownikowi z PiS-u pokaże, jak tamci go krytykują. Generalnie chodzi o to, żeby siedzieli, logowali się piętnaście razy dziennie, przeglądali, bo na samym końcu to się musi zmonetyzować.
Polscy politycy są dzisiaj zakładnikami grup tłiterowych. Bo to one decydują, o czym się mówi i co się uważa. Przykład: rozliczenia. Zwolennik Platformy przeglądający internet szybciej trafi na wpis osoby powiązanej z „Siecią na Wybory” – czyli tworem Romana Giertycha – niż na komunikat polityka Platformy. Czyli kto tego wyborcę formatuje?
Bardziej Giertych, niż Tusk?
Ilościowo Tusk ma większą liczbę komentarzy, udostępnień, natomiast patrząc na możliwość kreacji tematów mistrzem ceremonii po stronie koalicji 15X jest Giertych. Jest osobą, która może kreować i modyfikować sentyment użytkowników. Tłumaczyć rzeczywistość wyborcy PO w szybki sposób. To jest władza.
Ile kont muszę mieć, żeby – jak mówisz – „modyfikować sentyment”?
Tysiąc zmobilizowanych kont. Wtedy można wpłynąć na trendy w mediach społecznościowych, podbić coś wysoko, sprawić wrażenie, że wszyscy coś uważają albo o czymś mówią. Dziennikarze też zaczynają o tym pisać, co pozwala na uzyskanie jeszcze większego zasięgu i tak dalej.
Czyli tysiąc kont na tłiterze steruje dziś polską polityką?
Dobrze zorganizowane grupy internetowe po jednej i po drugiej stronie potrafią popychać poglądy swoich wyborców w jedną albo drugą stronę bardzo skutecznie. Bo – powtórzę – to się nie ogranicza do tłitera, fejsa, insta, mówimy o wszystkich social mediach. Tam gdzie są dziennikarze i użytkownicy, tam mają pojawiać się treści. Celem jest przedostanie się przekazów do mediów.
Jak się zbiera taką małą tysięczną armię? Płaci się? Wynajmuje trolle?
Pewnie też, ale nie to jest istotą. To nie jest tak, że ktoś, kto siedzi w boksie za 17 zł netto za godzinę, porwie za sobą ludzi. W to trzeba wkładać emocje. W polityce musisz mieć żywą esencję emocji realnych użytkowników. Nie wiem, czy partie mają osoby pozatrudniane do robienia wpisów, szerowania, podbijania. Ale wiem, że jakąkolwiek kasę byśmy włożyli w takie działania, jeśli nie ma tam ludzi szczerze oddanych ideologicznie, wierzących w to, co robią, to nie będzie działać.
I tacy szczerze oddani ludzie multiplikują swoje wpisy w social mediach, malują trawę na zielono i radykalizują nam politykę?
Użytkownik bombardowany jest tysiącem informacji od rana do wieczora i szuka prostego zrozumienia świata. Nie znaczy, że jest idiotą. Czy od kogoś, kto pracuje w sklepie albo korporacji i coś chce z tego nadmiaru zrozumieć, możesz wymagać, że zrobi analizę politologiczną? Jak facet, który pracuje w korpo i zajmuje się HR-em ma rozwiązywać hydrozagadkę? Dostanie filmik z Zalewską, ma hasło „Potop Zalewskiej” i sześć tysięcy komentarzy, że to Zalewskiej wina. A głosował na Platformę. No to czego on więcej potrzebuje?
Nie mam problemu z agresją w polityce. Może ona mi się nie podobać, ale nie rwę włosów z głowy, że polityka to obecnie wrestling zmiksowany z MMA. Natomiast trzeba zdawać sobie sprawę, że kiedy politykę mainstreamową przejmują grupy z tłitera, łatwo tym manipulować. Stosunkowo łatwo można przeniknąć do tych grup, łatwo je infiltrować, podsycać. Nie na poziomie centralnym, ale na poziomie średnim. Tam jesteś w stanie w sposób niskokosztowy manipulować opinią społeczną, a na sam koniec wpływać na polityków. Bo spójrz na to z innej strony: jeśli są jakieś sprawy lobbingowe, ustawy, które naruszają czyjeś interesy, to nagle mamy internetowe trolle w tej ustawie, trolle w tamtej ustawie, jeśli łatwo można wpływać na tłiterze na polityków, no to wjeżdżamy w sytuację, gdzie nie musisz mieć stu milionów złotych – jak się kiedyś mówiło – żeby sobie załatwić ustawę, wystarczy trzy tysiące kont.
Gdybym dzisiaj odpowiadał za wydział polski w rosyjskim wywiadzie GRU – prowadzenie operacji informacyjnych na terenie Polski – to moim celem strategicznym byłoby podkopać zaufanie do instytucji państwowych i mediów tradycyjnych. Bo im mniejsze zaufanie do instytucji czy mediów tradycyjnych, tym większe do mediów społecznościowych, czyli do czarnej dziury, która udaje rzeczywistość, a tak naprawdę jest kreowana. Potem może następować radykalizacja różnych grup w realu, patrole obywatelskie, różnego rodzaju milicje, wzrost agresji obywateli między sobą oraz wzrost agresji do państwa. W momentach krytycznych społeczeństwo nie będzie się zajmować pomocą – patrz: powódź – tylko szukaniem winnych i rozliczaniem. Czyli tak naprawdę społeczeństwo będzie słabe. Ale dopóki istnieją media społecznościowe, to się tego raka nie pozbędziemy.
Przed 15 października 2023 dobrze przewidziałeś wynik wyborów, że PiS dojedzie pierwszy, ale wygra Platforma i koalicjanci. Teraz w wyborach prezydenckich co się kroi?
Na politycznej scenie internetowej mamy jedną ciężką figurę: Donald Tusk generuje największe zasięgi i największe emocje, cała polityka wokół niego się kręci. PiS, oprócz Morawieckiego, ma Błaszczaka i Patryka Jakiego – trzy mocne figury w sieci. Szymon Hołownia od miesięcy traci fanów, nie ma dzisiaj siły narracyjnej, jego kampania będzie bardzo ciężka. Tak samo lewica – w internecie już praktycznie zlały się bańki lewicy i Platformy, wyborca lewicy widzi niemal to samo co wyborca PO, chyba że jest z Razem. No i jeszcze kandydat Mentzen, tylko jego problem polega na tym, że połowa użytkowników z Konfederacji go nie akceptuje, tak naprawdę Mentzen bez Bosaka albo Bosak bez Mentzena to połowa mocy.
Czyli kto będzie prezydentem według internetu?
Polacy w 2025 roku – jeśli miałbym opisać ich oczekiwania – będą wybierali Hetmana Wielkiego Koronnego. Osobą, która dzisiaj spełnia absolutnie wszystkie oczekiwania swojego elektoratu jest Donald Tusk. Nie ma jeszcze społecznej akceptacji dla tej kandydatury, ale z perspektywy mediów społecznościowych to tak, jakby Tusk już kandydował.
***
Michał Fedorowicz (1981) jest od dekady analitykiem internetu i mediów społecznościowych, obecnie przewodniczy Europejskiemu Kolektywowi Analitycznemu Res Futura.