Z 19 rosyjskich dronów, które wleciały nad Polskę w nocy z wtorku na środę, „co najmniej 3” miały zostać zestrzelone. Strzelać miały samoloty, para holenderskich F-35 i para polskich F-16. Czym konkretnie – oficjalnie nie podano. Wskazówką jest zdjęcie leżącego na ziemi fragmentu rakiety AIM-120C-7, które trafiło w środę rano do sieci. Jest też nagranie z kamery na czyimś domu, na którym wyraźnie widać rakietę wykonującą krótki lot i trafiającą w coś, co wybucha w płomieniach. Mały dystans wskazuje na użycie rakiety krótszego zasięgu AIM-9.

Oba pociski to standardowe wyposażenie myśliwców NATO. Broń uchodząca za bardzo dobrą, ale jakość kosztuje. Dla klienta zagranicznego ta pierwsza to nawet ponad milion dolarów. Ta druga około połowy tej kwoty. Ich celem była natomiast antyteza jakości, czyli masowo produkowane proste rosyjskie drony. Ceny liczone w zależności od wersji od kilkudziesięciu tysięcy dolarów do około 100-200 tysięcy. Wniosek nasuwa się sam: na dłuższą metę tak się nie da.

Ten problem nie zniknie

Kiedy sytuacja jest już podbramkowa i intruz leci po naszym niebie, to nie ma sensu liczyć w ten sposób pieniędzy. Jeśli jest zagrożenie, to się strzela, bo w ostatecznym rozrachunku trzeba też brać pod uwagę koszt tego, co dron pozostawiony sam sobie może zniszczyć, albo niepoliczalny koszt tego, kogo może zabić. Ukraińcy tak też robią. Do rosyjskich dronów na swoim niebie na początku powszechnie strzelali rakietami krótkiego zasięgu z myśliwców i różnymi z ziemi. Na dłuższą metę doprowadziło to jednak do poważnego problemu, czyli wyczerpywania się zapasu rakiet. Swoich nie produkują, radzieckie właściwie się skończyły, zachodnie ciekną słabym strumykiem, bo ich produkcja jest droga, na ograniczoną skalę i nie ma chętnych, aby ten problem rozwiązać masą własnych pieniędzy. Ukraińcy, jak i wiele państw uważnie przyglądających się tym zmaganiom, szukają więc rozwiązania problemu dronów, które będzie znacznie bardziej przystępne kosztowo.

Ukraińcy skupiają się na stworzeniu systemu opartego o sieć małych radarów, niewielkich dronów przechwytujących i urządzeń do walki elektronicznej. W jak największym stopniu opartych o rozwiązania krajowe i produkowane masowo w Ukrainie albo w krajach NATO w Europie we współpracy firm ukraińskich i lokalnych. Pisaliśmy szerzej o niektórych projektach. Tą drogą Ukraińcy chcą stworzyć efektywny kosztowo system obrony, który przechyli szalę w zmaganiach z prostymi rosyjskimi dronami. Odbierze im ich główny atut, czyli zdolność do wyczerpywania zasobów przeciwnika i zadawania mu dodatkowo bezpośrednich strat niskim kosztem.

W sposób oczywisty Polska też może będzie musiała zmierzyć się z takim problemem. Jak pokazują ostatnie wydarzenia, nawet bez bezpośredniej wojny z Rosją. Słaba reakcja polityczna NATO na wtargnięcie dronów, raczej nie odstraszy Rosjan od kolejnych prób. Dlaczego nie. Za cenę kilkunastu tanich dronów i słów potępienia, zasiano w Polsce strach i niepewność, nie wspominając o zużyciu na nie znacznie droższych rakiet powietrze-powietrze i też kosztującego czasu lotu myśliwców, latających radarów oraz cystern. Lepszych narzędzi ani my, ani właściwie nikt w NATO, nie ma. Choć wojna za naszą granicą ponad trzy lata, choć coraz większe masy dronów wlatują nad Ukrainę od lat dwóch, to w Polsce nadal nie ma realnych prac nad niskokosztową odpowiedzią na takie zagrożenie.

Na razie kupujemy głównie armaty

Trzeba jednak mieć na uwadze jedną podstawową rzecz. Żadne państwo nie buduje muru przeciwlotniczego na swojej granicy. Nie będzie zestrzeliwania natychmiast wszystkiego, co ją naruszy. Żadnego państwa nie stać na coś takiego. Zresztą nawet gdyby ustawić co kilka kilometrów wzdłuż granicy Ukrainy, Białorusi i Rosji jakieś systemy krótkiego zasięgu, to Rosjanie zawsze mogliby posłać drony przez Litwę, albo przez Łotwę i Bałtyk. Może przez Ukrainę i Słowację. Trzeba by jeszcze granicę z sojusznikami murować i pół wybrzeża. System obrony przeciwlotniczej z założenia nie broni każdego pola i zagrody, ale obiekty istotne dla przetrwania państwa i prowadzenia przez nie wojny. Bazy wojskowe, wojsko w terenie, kluczowe mosty, centra dowodzenia, najważniejsze zakłady przemysłowe i temu podobne. Kiedy już to zabezpieczymy, można myśleć o dodatkowej ochronie największych miast przed atakami terrorystycznymi z powietrza.

Na razie daleko nam jednak do zabezpieczenia tego, co najważniejsze. Trwają oczywiście duże programy modernizacyjne, z których najważniejsze to Wisła, Narew i Pilica. Razem stworzą nowoczesną wielowarstwową obronę przeciwlotniczą gdzieś w pierwszej połowie przyszłej dekady, ale według klasycznych koncepcji. Wszystkie te programy zaczęto na długo przed wojną w Ukrainie i pojawieniem się problemu dronów w rodzaju rosyjskich Szachedów, nie wspominając o dronach jeszcze mniejszych. Wisła, Narew i Pilica mają bronić przed samolotami, śmigłowcami, rakietami i innymi klasycznymi środkami napadu powietrznego. Przed Szachedami też oczywiście będą mogły, ale wracamy do podstawowego problemu koszt-efekt. Strzelanie do prostych rosyjskich latadeł rakietami systemu Patriot (program Wisła) czy CAMM (programy Narew i Pilica+) to strzelanie z armaty do wróbla. Działkami i najlżejszymi rakietami Piorun systemu Pilica to co innego, ale te mają bardzo ograniczony zasięg (to tak zwany system VSHORAD – obrona powietrzna bardzo krótkiego zasięgu rzędu kilku kilometrów) i połączone z nimi radary mogą mieć problem z wykrywaniem oraz śledzeniem tego rodzaju celów.

Dodatkowo do obrony można używać samolotów i śmigłowców. Te pierwsze, zwłaszcza pełnokrwiste maszyny wielozadaniowe, są jednak bardzo drogie w użyciu, tak samo jak ich uzbrojenie. Na tanie drony można ewentualnie przeznaczyć tańsze w eksploatacji samoloty szkolno-bojowe, w rodzaju kupionych od Korei Południowych FA-50 ze starszymi rakietami powietrze-powietrze. Dodatkowo AH-64 Apache z ich działkiem pokładowym, które też ma się nadawać do strzelania do dużych dronów, choć to już drogi w użyciu system uzbrojenia. Cele mogą im wskazywać dwa latające radary Saab 340 i zamówione już balony z radarami systemu Barbara.

Coś na wróble też się przyda

Doświadczenia ukraińskie wskazują jednak na konieczność posiadania dodatkowej klasy systemów, stworzonych konkretnie z myślą o bezzałogowcach. Po pierwsze z odpowiednimi radarami pozwalającymi je pewnie wykrywać. Po drugie z tanimi tak zwanymi „efektorami”, czyli czy to rakietami, czy działkami, czy dronami. Po trzecie ze zintegrowanym systemem walki elektronicznej, który część intruzów może obezwładnić bez jednego strzału. Tego właśnie w Polsce nie ma. W 2022 roku kupiono kilkanaście systemów SkyCtrl polskiej firmy APS za 150 milionów złotych i skierowano głównie do ochrony kluczowych lotnisk czy stanowisk nowoczesnych systemów przeciwlotniczych. SkyCtrl w postaci, jaką posiadamy, służy do wykrywania i próby zakłócania działania małych dronów. Firma APS we współpracy z Ukraińcami i pod wpływem doświadczeń z używania go w boju, do dzisiaj znacznie rozwinęła swój produkt. Wstępnie proponuje też pożenienie go z np. norweskim stanowiskiem działka automatycznego. Polskie wojsko do wczoraj się tym jednak nie interesowało, bo nie ma w nim tradycji ciągłego rozwijania oraz modyfikowania sprzętu raz przyjętego do służby. Kupione w 2022 roku systemy SkyCtrl są, jakie były. Natomiast technologia bezzałogowców rozwinęła się w tym czasie błyskawicznie.

Innych propozycji w Polsce jest wiele. Polskie firmy na przestrzeni ostatnich lat proponowały wiele rozwiązań, od tanich rakiet przeciwlotniczych o wdzięcznej nazwie Grzmot, samobieżnej armaty przeciwlotniczej SA-35, adaptacji wieży ZSSW-30 do zwalczania dronów, kilku różnych radarów i systemów walki elektronicznej czy całego pakietu rozbudowującego system Pilica o możliwości zwalczania dronów. Pomysłów, propozycji i prototypów dużo na przestrzeni ostatnich dwóch lat. Więcej można o nich przeczytać na przykład w tym wątku dziennikarza branżowego Bartłomieja Kucharskiego.

Tylko wszystkie spotykały się z brakiem poważniejszego zainteresowania MON i wojska. Jedna sprawa to ograniczone pieniądze pozostałe w budżecie po szeregu wielkich zakupów ciężkiego sprzętu, druga to brak wyraźnej woli, a trzecia to brak wizji, jaki dokładnie miałby być ten system antydronowy. Zanim wojsko coś kupi, to musi najpierw napisać tak zwane wymagania. Czyli co ten nowy sprzęt ma móc. Jakiej wielkości, na jakiej wysokości lecące drony czym, jak szybko i na jakiej odległości ma wykrywać, a potem zwalczać. Wymagania to rzecz święta, która potrafi powstawać latami. Co więcej, musi być w strukturach wojska ktoś, kto ma o tej tematyce głębsze pojęcie, a nie tylko na poziomie lektury tego, co Ukraińcy napiszą w sieci. To nie jest takie oczywiste. Być może po ostatnich wydarzeniach coś w tym temacie się zmieni. Byłoby rychło w czas. Choć nagły pośpiech stwarza ryzyko działań pochopnych. Wczoraj niemiecki „Die Welt” napisał, jakoby Polska była „zainteresowana” niemieckim systemem przeciwdronowym i przeciwlotniczym Skyranger. Również wczoraj w polemice z dziennikarzem branżowym Maciejem Miłoszem wiceminister MON ds. zakupów uzbrojenia Paweł Bejda napisał: „Jesteśmy w zaawansowanej fazie procesu pozyskiwania systemów antydronowych w ramach pilnej potrzeby operacyjnej.” Oficjalnie nic na ten temat nie wiadomo. Pilna potrzeba operacyjna oznacza jednak najczęściej w naszej praktyce zakupy z półki za granicą. Nawet jeśli w zasięgu jest stworzenie czegoś siłami przemysłu krajowego.

Udział
Exit mobile version