-
Rosyjskie prowokacje przy granicy z Estonią mają na celu testowanie reakcji NATO i wywołanie reakcji, która stanie się argumentem dla Kremla.
-
Zamknięcie drogi przez tzw. but Saatse ograniczyło możliwości rosyjskich działań prowokacyjnych, jednak konflikt nie został zażegnany.
-
Moskwa wykorzystuje takie działania również po to, by destabilizować sytuację w krajach bałtyckich i osłabiać wsparcie dla Ukrainy, a także wywoływać presję gospodarczą.
-
Więcej ważnych informacji znajdziesz na stronie głównej Interii
Uszkodzone kable podmorskie, naruszenia przestrzeni powietrznej, drony spadające na polskim terytorium, teraz „zielone ludziki” przy granicy Estonii, od razu wywołujące skojarzenia z aneksją Krymu w 2014 roku. W krajach dotkniętych prowokacjami nie brakuje głosów, że na działania Kremla należy zareagować bardziej stanowczo, symetrycznie.
– Z naszej perspektywy wydaje się, że brakuje procedur albo podejmowane środki są niewspółmierne do rosyjskich prowokacji, a my tylko stoimy i czekamy – mówi Interii dr hab. Aleksandra Kuczyńska-Zonik.
– Natomiast niestety musimy się przyzwyczaić, że czasami nie będziemy mieć dostępu do wojskowych informacji podejmowanych na najwyższym szczeblu. Mogą pojawiać się z opóźnieniem albo początkowo wydawać się niespójne – dodaje ekspertka Instytutu Europy Środkowej oraz wykładowczyni Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.
Podkreśla jednak, że w wielu przypadkach reakcje NATO na działania Rosji są prawidłowe. Wskazuje, że Sojusz stara się uniknąć scenariusza, na którym Moskwie bardzo zależy.
Granica Rosji i Estonii. Nowe „zielone ludziki”
Rosja prowokuje tam, gdzie dostrzega wysoki potencjał wywołania reakcji. Sprawa „zielonych ludzików” jest przykładem modelowym.
10 października w pobliżu granicy rosyjsko-estońskiej pojawiło siedmiu „zielonych ludzików”. Rosyjscy żołnierze bez oznaczeń umożliwiających ich identyfikację wywołali poruszenie. Cytowany przez nadawcę publicznego ERR szef lokalnego oddziału straży granicznej nazwał zdarzenie „sytuacją ewidentnego zagrożenia”.
Dwa dni później amerykański Instytut Studiów nad Wojną wpisał to zdarzenie w szerszą perspektywę działań Rosji. ISW wskazuje, że kolejne prowokacje, szczególnie po naruszeniach estońskiej przestrzeni powietrznej we wrześniu, to element „fazy zero”, czyli informacyjnej i psychologicznej „kampanii przygotowawczej do ewentualnej wojny NATO z Rosją w przyszłości”.
Jednak tego samego dnia estoński minister spraw zagranicznych oświadczył, że „przesadzone” są informacje o napiętej sytuacji na granicy. „Żeby było jasne: nie dzieje się nic poważnego. Rosjanie działają nieco bardziej asertywnie i bardziej widocznie niż wcześniej, ale sytuacja pozostaje pod kontrolą” – podkreślił Margus Tsahkna.
Wojskowi bez identyfikacji nie złamali prawa, nie przekroczyli granicy. Cały czas pozostawali na rosyjskim terytorium. Mimo, że znajdowali się na drodze, którą zazwyczaj podróżują Estończycy.
Chodzi o szczególne miejsce, tzw. but Saatse. Około 115 hektarów ziemi, która wcina się w terytorium Estonii. Jednocześnie przebiega tamtędy droga łącząca niewielkie miejscowości Varska i Saatse. Droga ważna, bo przez lata była to jedyna trasa zapewniająca dojazd do Saatse i znajdującego się tam domu opieki.
Estończycy poruszali się nią bez konieczności pozyskiwania wizy, wystarczył dowód lub paszport. Nie mogli jednak pokonywać trasy pieszo, w grę wchodził samochód lub rower. Zabronione jest tam również zatrzymywanie się i zbliżanie do słupków granicznych na mniej niż 15 metrów.
– Było to możliwe dzięki ugodzie Rosji i Estonii z 2003 roku – wskazuje Kuczyńska-Zonik i dodaje, że sprawa miała być rozwiązana traktatem z 2005 roku. W zamian za ten teren Moskwa miała otrzymać ziemię w innym miejscu, ale umowa nigdy nie została ratyfikowana.
Po incydencie z 10 października estońskie władze zamknęły drogę. To kluczowy element tej historii, który ograniczył Rosjanom możliwości prowokacji. Nie trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym „zielone ludziki” zatrzymują z jakiegoś powodu obywateli państwa UE i NATO.
– To jest terytorium Rosji, w związku z tym mogliby zarzucić coś Estończykom, jakieś działania nielegalne. To byłby pretekst do kolejnego kryzysu czy eskalacji napięcia – tłumaczy nasza rozmówczyni.
Ponadto zaznacza, że lepiej unikać porównywania sytuacji z 2014 rokiem i aneksją Krymu, by nie tworzyć pretekstu dla Rosji do opowieści o rosyjskich mieszkańcach wschodnich terenów Estonii. Właśnie ten argument Rosja wykorzystuje podczas zajmowania terytorium Ukrainy. Podsumowując sprawę „buta Saatse”, obecnie wyznaczono objazd do miejscowości, prawdopodobnie w przyszłym roku rozpocznie się budowa nowej drogi. Jednak w szerszej perspektywie nie oznacza to końca rosyjskich prowokacji.
Odpowiedź na prowokacje. „Rosja tylko czeka”
Podstawowe pytanie brzmi: po co Rosjanie prowokują? W naruszeniach przestrzeni powietrznej czy nalocie dronów można doszukiwać się próby testowania szybkości reakcji i systemów obrony NATO. Ale „zielone ludziki”? Czy tak jak wskazuje ISW to krok w stronę ewentualnej wojny?
– Na dziś otwarty konflikt z Rosją jest mało prawdopodobny. Nie można go zupełnie wykluczyć, bo wiemy, że Rosja zaczyna odbudowywać swoją armię, ale dzisiaj chce pokazać, że nie pozostawiła regionu państw bałtyckich. Wykorzystuje takie argumenty, jakie ma – mówi nam Kuczyńska-Zonik.
Eksperta dodaje, że kolejny powód prowokacji to próba osłabienia wsparcia Ukrainy. – To odwracanie uwagi od dostaw broni, dyskusji na temat akcesji Ukrainy do NATO czy Unii Europejskiej. Przede wszystkim chodzi o odwrócenie uwagi państw bałtyckich, Polski, krajów na wschodniej flance – zaznacza.
Na dziś otwarty konflikt z Rosją jest mało prawdopodobny. Nie można go zupełnie wykluczyć, bo wiemy, że Rosja zaczyna odbudowywać swoją armię, ale dzisiaj chce pokazać, że nie pozostawiła regionu państw bałtyckich
Ponadto dodaje, że Moskwa konsekwentnie stara się podnosić presję psychologiczną w regionie. Próbuje wywoływać strach. – Być może w pewnym momencie zareagujemy zbyt emocjonalnie, odpowiadając na prowokacje. W długotrwałych sytuacjach kryzysowych decyzje mogą być podejmowane mniej racjonalnie. Rosja właśnie na to czeka, żeby później pokazać, że to ona została zaatakowana. Myślę, że to wpisuje się w cykl prowokacji ze strony Rosji – zaznacza nasza rozmówczyni.
Co ma przynieść taka taktyka? Trudno sobie wyobrazić, że Rosja wygrywa starcie wojskowe z NATO. – W długofalowej perspektywie Rosja nie dąży do bezpośredniego ataku, ale raczej chce destabilizacji i skłócenia krajów zachodnich. Na obecnym etapie to budowanie potencjału politycznego i zjednywanie wokół siebie państw. Budowanie pozycji globalnej. Taki potencjał może być wykorzystany na arenie międzynarodowej, chociażby w celu uzyskania korzystnych decyzji gospodarczych – mówi nam Kuczyńska-Zonik.
– Jeśli udałoby się sprowokować NATO do działań – powiedzmy bardziej widocznych – to Rosja mogłaby wykorzystać argument, że NATO jest bardziej agresywne. W formatach międzynarodowych, chociażby w ONZ, siły rozkładają się bardzo różnorodnie i nasz zachodni świat wcale nie ma tak wysokiej pozycji, jak nam się często wydaje. Myślę o relacjach z Chinami i Afryką. Rosja mówiłaby światu, że właściwie nic nie zrobiła, a została zaatakowana. Z perspektywy Moskwy to byłby argument dla neutralnych państw, które wahają się między współpracą z Rosją, a państwami zachodnimi – wskazuje ekspertka.
Jednak to nadal nie koniec strategii rosyjskich prowokacji. Plan Kremla zakłada też cele poboczne, które bezpośrednio dotyczą między innymi Polski.
Cel poboczny. Uderzyć w gospodarkę
Po incydencie z „zielonymi ludzikami” waszyngtoński think tank Center for European Policy Analysis opublikował analizę, w której wskazuje, iż celem rosyjskich prowokacji stworzenie mitu „oblężonych państw garnizonowych” – krajów na wschodniej flance, gdzie nieustannie coś się dziej, dochodzi do incydentów i niebezpiecznych zdarzeń. Za ten nie warto tam inwestować czy podróżować, więc automatycznie osłabia to sektor produkcji i usług w tych państwach.
– To trafne spostrzeżenie. To już się dzieje w mikroskali, bo chociażby we wschodnich regionach państw bałtyckich nikt nie chce inwestować, mieszkać. To będzie miało duży wpływa na gospodarki tych państw, szczególnie jeśli porównamy ile te kraje straciły od momentu nałożenia sankcji na Rosję w 2014 roku. Łotwa i Estonia miały bardzo duże związki gospodarcze z Rosją – ocenia nasza rozmówczyni.
– Natomiast osłabienia gospodarczego nie traktowałabym jako podstawowy cel Rosji. To konsekwencja, którą Moskwa dostrzega i świadomie wykorzystuje. I będzie robiła to nadal, jeśli zobaczy efekty gospodarczej izolacji tych państw – przestrzega Aleksandra Kuczyńska-Zonik w rozmowie z Interią.
Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz na jakub.krzywiecki@firma.interia.pl
-
„Zagrożenie egzystencjalne”. Finlandia i Szwecja dały NATO haka na Rosję
-
Rosjanie wystrzelili w stronę Niemców. Tak „szukają dziur” na Bałtyku