Oczywiście pod kątem istnienia państwowości polskiej trudno zestawić ze sobą rok 1918 i 2022, kiedy Rosjanie najechali Ukraińców. Niemniej, wiele elementów rzeczywistości, polityki czy sama zmieniająca się technika prowadzenia wojny, powinny skłonić do myślenia.
– Jesteśmy w momencie zmian porównywalnych z rokiem 1989, 1945, a wcześniej 1918, które mogą wpłynąć na kilka następnych dekad naszej egzystencji. Może się okazać, że zmiana będzie mniej spektakularna niż się spodziewamy, ale tego nie wiemy – mówi Interii prof. Skibiński.
Prof. Marek Sioma, Instytut Historii, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie: – Gdybyśmy mieli doszukiwać się podobieństw między konfliktami z początku XX w. i agresją Rosji na Ukrainę, to trzeba zauważyć, że w obu przypadkach nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wojna będzie przebiegać. Nie ulega jednakże wątpliwości, że I wojna światowa w ocenie historyków była przełomem, ale też cezurą początkową nowej epoki – zauważa naukowiec.
Nasi rozmówcy nie tylko zwracają uwagę na konflikt toczący się za naszą wschodnią granicą, ale także na zachowania Europejczyków wobec tej wojny, rolę Stanów Zjednoczonych czy szanse i zagrożenia, którym Rzeczpospolita musi stawić czoła.
– Pokolenie polskiego społeczeństwa, które odzyskało nam niepodległość, było niesłychanie ofiarne. Mówimy o ogromnych stratach ludzkich i materialnych związanych z wojną. Ale też o zdolności do fizycznych jak finansowych wyrzeczeń. Czy dzisiejsze społeczeństwo jest gotowe do takich ofiar? – pyta prof. Skibiński. – Jestem przekonany, że nie. Nie ma jednak co kreślić czarnych scenariuszy. Społeczność pokazuje swoją wartość w konfrontacji z rzeczywistością. Decydujemy, kiedy niebezpieczeństwo jest u drzwi. Na pewno powinniśmy docenić wielkość swoich przodków – podkreśla.
Wojenny przełom. „Dotarło do nas, że konflikt to element rzeczywistości”
W praktyce to wojny decydują o zmianach na mapach świata. Chociaż konflikt z lat 1914-1918 zdaje się być już trochę zapomniany, to ówcześnie ludzie obserwowali przełom w sztuce wojennej. Zupełnie jak dzisiaj.
– Pojawiają się nowoczesne środki, gazy bojowe, lotnictwo, które są łączone z narzędziami poprzedniej epoki. Porównanie do Ukrainy? Wszyscy pogrzebali artylerię lufową, a ona odgrywa kolosalną rolę – zauważa prof. Marek Sioma. – Jeszcze dekadę temu drony były postrzegane jako zabawki, a dzisiaj są podstawowym narzędziem walki. Niby żołnierze walczą w okopach, a używa się coraz nowocześniejszej technologii – wylicza lubelski historyk.
Jak mówią nasi rozmówcy, nie bez znaczenia jest także podejście społeczeństw do wojen. Przez blisko 80 lat względnego spokoju w Europie, zdążyliśmy się już odzwyczaić od widma konfliktu w najbliższej okolicy.
– Po agresji Rosji z 2022 r. dotarło do nas, że wojna jest pewnym elementem rzeczywistości. Że najprawdopodobniej możemy być skonfrontowani z konfliktem zbrojnym z własnym udziałem. To coś, co zbliża nas do stanu świadomości naszych przodków sprzed stu lat – diagnozuje prof. Skibiński. Historyk przypomina, że nasi prapradziadowie przeżyli kilka wojen. Płynnie przechodzili od jednej do drugiej. – Jednocześnie potrafili tworzyć instytucje, kształtować rzeczywistość niepodległego państwa, które momentami prowadziło cztery wojny na raz – podnosi historyk z Uniwersytetu Warszawskiego.
Warto też zwrócić uwagę na podejście społeczeństw, które w wojnie partycypują. Nie chodzi nawet o zaakceptowanie śmierci czy ludzkiej krzywdy towarzyszącej konfliktom. Zachowania Rosjan gloryfikujących krwawe pomysły Władimira Putina, na przykład te znane z propagandowej telewizji, to z punktu widzenia historii absolutnie nic nowego.
– Podobnie jak w czasie I wojny światowej, społeczeństwa same dokonują recepcji konfliktu. Zmiana nastrojów to proces długofalowy. Na początku XX w. można było obserwować wielki entuzjazm, choćby we Francji. Chcieli odegrać się na Niemcach, którzy zabrali im Alzację i Lotaryngię – mówi prof. Sioma. – Oczywiście trudno zestawiać Rosję z Francją, ale entuzjazm z powodu tzw. specjalnej operacji wojskowej, zwyczajnie widać. W myśl zasady: „My, Rosjanie, odbieramy w końcu to, co nasze”. Niemcy szli na wschód budować imperium, Rosjanie idą po Ukrainę, żeby imperium odbudować – podkreśla.
Prof. Paweł Skibiński: – Szukanie pozytywów w prowadzeniu wojny nie jest charakterystyczne wyłącznie dla agresorów, ale i dla tych, którzy się bronią. Jest faktem, że zdecydowanie bardziej niż dekadę temu, istnieje przyzwolenie na sięgnięcie po użycie siły w postaci wojny – mówi. – Nad Wisłą nie jest tak, jak w Niemczech, gdzie większość opinii publicznej jest przekonana, że udział Ukraińców w wojnie jest „moralnie podejrzany”. Według nas, Polaków, Ukraińcy mają prawo się bronić – podkreśla.
Wujek z Ameryki miesza w Europie. Nie za darmo
Zarówno w przypadku I wojny światowej, jak rosyjskiej agresji na Ukrainę, nie do przecenienia jest rola Stanów Zjednoczonych. Zanim okazało się, że to Donald Trump zostanie 47. prezydentem USA, europejscy politycy zachodzili w głowę, co dalej z pomocą militarno-finansową dla naszych wschodnich sąsiadów. Zresztą, z pewnością wciąż to robią.
W kampanii wyborczej ekscentryczny milioner obiecywał, że zakończy konflikt w Ukrainie w ciągu doby od objęcia urzędu. Tyle, że zabrakło szczegółów. Jak wyjaśniał później J. D. Vance, miałoby to być ustanowienie strefy zdemilitaryzowanej na „obecnej linii demarkacyjnej między Rosją a Ukrainą”. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że z punktu widzenia bezpieczeństwa wschodniej flanki NATO byłoby to najprawdopodobniej jedynie odsuwanie zagrożenia na kolejne lata.
Faktem jest, że w kwietniu tego roku, po miesiącach negocjacji, Kongres przekazał administracji Joe Bidena 61 mld dolarów na pomoc wojskową dla Ukrainy. Te środki, z punktu widzenia naszych wschodnich sąsiadów, są jak być albo nie być w starciu z Rosją Putina. Historycy widzą tu bezpośrednie nawiązanie do sytuacji sprzed ponad 100 lat i I wojny światowej.
– Nie da się prowadzić konfliktu bez pieniędzy, o czym mówił już Napoleon Bonaparte. Wejście do gry Amerykanów w 1917 roku odwróciło szalę zwycięstwa. Nie tylko przesłali kontyngent 400 tys. żołnierzy, ale przede wszystkim mieli potencjał gospodarczy – mówi prof. Sioma. – Rozwijali go na potrzeby Europy. Stary Kontynent wskazywał na swoje potrzeby, Amerykanie je realizowali. Oczywiście nie robili tego bezinteresownie. Podobnie jak dzisiaj w Ukrainie – zauważa.
Na początku XX w. amerykańskie towary płynęły do Europy ze względu na konflikt największych państw Starego Kontynentu, dzisiaj jest podobnie. Tyle, że dobra są kierowane do Ukrainy m.in. przez Polskę pełniącą rolę pasa transmisyjnego.
Odsuwanie Rosjan od własnych granic jako korzyść to jednak tylko jedna strona medalu. Bo skoro wojska Władimira Putina niszczą Ukrainę, ktoś będzie musiał ją odbudować. Nie za darmo, rzecz jasna. Dlatego chodzi o odbudowę infrastruktury krytycznej, czyli inwestycje, które będą musiały się „zwrócić”.
– Kiedy odbudowujesz elektrownię czy gazownię i dostarczasz ludziom prąd, masz z tego czysty zysk, bo sprzedajesz to, na czym chcesz zarobić – tłumaczy lubelski naukowiec. – Chodzi o przejmowanie firm ukraińskich. Aby do tego doszło, wojna się musi najpierw skończyć – dodaje.
Czasy przełomu. Nie tylko szansa, ale i zagrożenie
Wróćmy do Stanów Zjednoczonych. Kiedy było już pewne, że kolejnym prezydentem USA zostanie Donald Trump, zarówno politycy PiS jak i PO przekonywali Interię, że to moment wielkiej szansy dla Polski. Ekipa Jarosława Kaczyńskiego wskazywała na powrót do konserwatywnych wartości i dobre relacje z miliarderem. Zwolennicy Donalda Tuska uważają zaś, że mamy szansę, aby być swego rodzaju pośrednikiem w relacjach na linii Unia Europejska – Stany Zjednoczone. Eksperci tonują jednak nastroje.
– Taki moment jest zarówno momentem zagrożenia jak i momentem szansy. To, co spotkało nas w czasie II wojny światowej, to było coś, co również traktowano jako moment szansy. Były to jednak rojenia o imperium słowiańskim, czy też o budowie federacji środkowoeuropejskiej – komentuje prof. Paweł Skibiński. – Pojawiały się w różnych środowiskach, ale wynikały z przekonania, że z dziejowego przesilenia możemy wyjść mocniejsi. A przynajmniej mieć na to nadzieję. Wyszliśmy straszliwie pokiereszowani i osłabieni – zauważa.
Tu kluczowa jest rola polskiej klasy politycznej. Jako społeczeństwo powinniśmy być informowani zarówno o szansach jak i zagrożeniach. Jak jest w praktyce? Tu można chociażby przypomnieć o incydencie z rosyjską rakietą z grudnia 2022 r., która wleciała w przestrzeń powietrzną za czasów, kiedy szefem MON był Mariusz Błaszczak z PiS. Opinia publiczna dowiedziała się o wszystkim… cztery miesiące później.
– Polityk powinien przygotowywać Polaków zarówno na pozytywne jak i negatywne scenariusze. Zastanawiać się nad zagrożeniami, ale też szansami. Niewątpliwie, w 1914 i 1918 r. mieliśmy polityków, którzy potrafili racjonalnie reagować na szybko zmieniającą się rzeczywistość. Pytanie, czy dzisiejsza klasa polityczna ma tę zdolność. To można chyba sprawdzić tylko w praktyce – mówi prof. Skibiński.
Naukowiec z Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego zwraca także uwagę na postawę polskiego społeczeństwa, czyli naszych prapradziadów. Nie ma najmniejszych wątpliwości: ich gotowość do poświęceń i walki o polską państwowość jest przynajmniej godna pozazdroszczenia.
– Pewnym synonimem zdolności do ofiar jest fakt, że społeczeństwo polskie jesienią i zimą 1918 r. przeszło przez największą epidemię w XX w., grypę zwaną „hiszpanką”. W ogóle tego nie zauważano! Sprawy publiczne były ważniejsze – podnosi prof. Skibiński. – Nie jesteśmy w stanie do końca powiedzieć, ile osób zmarło w Polsce, ale w Europie to były miliony ofiar. Ludzie umierali na ulicach Warszawy, padali jak muchy. To zdumiewające, że epidemia przeszła do końca niezauważona. Skoncentrowanie na sprawach publicznych musiało być niewyobrażalne – spuentował.
Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage – polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!