Dane osobowe w tekście zostały zmienione.
Mama czternastoletniej obecnie córki z zespołem Downa nie mogła przypuszczać, że dziesięć lat po jej ciąży grupa ludzi w togach z biało-czerwonym żabotem zakaże w Polsce dokonywania aborcji ze względów embriopatologicznych. I choć prawnicy mają liczne wątpliwości, czy wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 2020 r. wywołuje skutki prawne, to rzeczywistość jest taka, że przesłanka ta w praktyce nie obowiązuje. Politycy wciąż zdają się nie rozumieć, że nie dla każdej kobiety ciąża to „stan błogosławiony”.
Zaopatrzenie się w pakiet medyczny w prywatnej spółce zajmującej się świadczeniem usług medycznych dało pani Katarzynie jedynie złudne poczucie bezpieczeństwa oraz kontroli nad sytuacją. Trzydziestoczterolatka podczas pierwszej ciążowej wizyty u ginekolożki zasygnalizowała, że z uwagi na swój wiek ma obawy, że płód może być obarczony wadą genetyczną lub innym upośledzeniem. Swój niepokój ponownie wyraziła 8 czerwca 2010 r. podczas drugiej wizyty. Jednocześnie dopytywała o możliwość przeprowadzenia badań prenatalnych oraz jednoznacznie wyraziła chęć wykonania testów PAPP-A. Jednak bezskutecznie.
Lekarka zignorowała prośby kobiety. Oświadczyła pacjentce, że wieku nie należy demonizować, a podstawą wszczęcia diagnostyki jest badanie USG prenatalne i dopiero w razie stwierdzenia w tym badaniu odchyleń od normy może zajść potrzeba dalszych badań prenatalnych. Wszystko wbrew obowiązującym ówcześnie regulacjom. Katarzyna najwyraźniej przeczuwała, co może wydarzyć się w jej życiu, które już niedługo miało się całkowicie zmienić.
6 lipca 2010 r. u pani Katarzyny przeprowadzono USG w kierunku zaburzeń chromosomowych. Wykonała je inna lekarka na zlecenie lekarza prowadzącego. Badanie wykazało przezierność karkową w górnej granicy normy. Jednakże ginekolożka oceniła, że jest to wynik prawidłowy i nie dostrzegła wskazań do dalszych badań, w tym badań genetycznych. Przy swoim poglądzie medyczka obstawała przez całą ciążę, co jednoznacznie miało uspokoić panią Katarzynę. Zaufała profesjonalistce, za którą wtedy ją miała. Tym bardziej nie mogła być przygotowana na to, co miało ją spotkać. 11 stycznia 2011 roku Katarzyna rodzi dziecko. Dopiero w trzeciej dobie życia u córki rozpoznano zespół Downa. Rodzice dziecka trafiają pod opiekę psychologiczną. Mają depresję, stany lękowe i pozostają w szoku. Pogarsza się także stan ich zdrowia fizycznego. Ułożony świat dwójki ludzi przekonanych o tym, że na świecie pojawiło się właśnie ich pierwsze zdrowe dziecko, runął bezpowrotnie. Musi im towarzyszyć bezsilność, choć przyjdzie także czas na chęć walki o sprawiedliwość.
Katarzyna i jej partner muszą odnaleźć się w nowej rzeczywistości, która zmieniła się dla nich nagle i niespodziewanie. Ich nowo narodzone dziecko nie tylko ma zespół Downa, lecz także cierpi na dodatkowe schorzenia, takie jak: hipotonia mięśniowa, niedoczynność tarczycy i upośledzenie umysłowe. To wszystko powoduje konieczność korzystania z pomocy wielu specjalistów: kardiologa, ortodonty, ortopedy, okulisty, dietetyka czy neurologa. Zwiększone koszty opieki i wychowania dziecka rodzice szacują na ok. dwa i pół tys. zł miesięcznie.
Batalia się zaczyna
Sprawa trafia do sądu. Podczas postępowania Sąd Okręgowy powołuje biegłego specjalistę ginekologa-położnika, który jednoznacznie stwierdza, że zlecone przez lekarkę badanie USG nie jest tożsame z diagnostyką prowadzoną w ramach programu badań prenatalnych. Te bowiem obejmują również wykonanie badania biochemicznego (testu PAPP-A) oraz dokonanie indywidualnej oceny ryzyka wystąpienia wad genetycznych płodu. Jednak lekarka prowadząca ciążę nie widziała potrzeby rozszerzenia diagnostyki. Nawet w obliczu podniesionych parametrów płodu, nie wspominając o przeczuciach kobiety. W końcu która z was nie usłyszała, że jest rozhisteryzowana? A tak w ogóle, to wszystko to hormony.
Z dokumentacji sądowej wynika, że sytuacja zdrowia płodu stała się drugorzędna w medycznych przepychankach co do tego, czy kobietę należało włączyć do programu profilaktycznego, czy też nie. W toku postępowania sądowego podnoszono, że aby być objętą profilaktyką, pani Katarzyna powinna skończyć 40 lat, jeden z zakładów medycznych wskazał, że sam wynik badania nie uzasadniał włączenia powódki do programu zdrowotnego badań prenatalnych, lecz nie było przeszkód, aby objąć ją tym programem na podstawie kryterium wieku. Kolejny z profesorów utrzymywał, że kobieta była objęta programem badań prenatalnych, bo przecież wykonano USG, a po prostu zaniechano innych badań.
W toku postępowania sądowego stwierdzono, że czynności podejmowane przez lekarkę były, najdelikatniej rzecz ujmując, dalekie od ideału. Pani Katarzyna bowiem mogła być objęta programem badań prenatalnych, bo zgodnie z ówcześnie obowiązującym rozporządzeniem Ministra Zdrowia z dnia 30 sierpnia 2009 r. wiek kwalifikujący do tych badań należało określać na podstawie roku urodzenia. Kluczowym było, aby kobieta miała trzydzieści pięć lat. Powódka miała również prawo oczekiwać, niezależnie od wyniku badania USG, że skorzysta z innych badań prenatalnych. Zatem działania lekarki doprowadziły do tego, że pani Katarzyna nie miała możliwości terminacji ciąży z powodu nieodwracalnych wad płodu (co w tamtym czasie było możliwe). Wraz z partnerem po prostu nie wiedziała, że rozważenie takiej sytuacji w ogóle ich dotyczy.
Sąd Okręgowy wskazał, że przyszli rodzice nie mieli obowiązku korzystania z porad ani konsultowania wyników badań z innym lekarzem. Zatem nie można ich obarczyć odpowiedzialnością za to, że nie wiedzieli o wadach płodu. W tym zakresie sąd przesądził o winie medyczki (m.in. w zakresie zaniechania udzielania informacji o stanie płodu, prawa do diagnostyki prenatalnej, naruszenia prawa pacjenta do świadczeń zdrowotnych). Mimo to sąd uznał powództwo jedynie co do części roszczenia o zadośćuczynienie w kwotach po 100 tys. zł dla każdego z rodziców (wnoszono o 200 tys. dla każdego z nich). W postępowaniu uznano, że powodowie dołożyli starań o należyty przebieg ciąży powódki, a zachowanie lekarki spowodowało, że zostali pozbawieni szansy przygotowania się na narodzenie chorego dziecka. Należy również zaznaczyć, że pozwana spółka nie zdecydowała się przeprosić rodziców za krzywdę spowodowaną zachowaniem jej personelu.
Jednocześnie, zdaniem Sądu Okręgowego, nie można było przyjąć z całą pewnością, jak zachowaliby się rodzice w przypadku, gdyby wiedzieli, że ich dziecko przyjdzie na świat chore. Ciężarna miała nigdy nie deklarować w rozmowie z lekarką, że w razie chorób genetycznych zdecydowałaby się na usunięcie ciąży. Powodowie mieli wskazywać na głębokie przywiązanie i miłość do córki, która była ich pierwszym, wyczekiwanym dzieckiem. Przez to Sąd Okręgowy wykluczył związek przyczynowy pomiędzy niezakwalifikowaniem powódki do programu badań prenatalnych a szkodą w postaci konieczności ponoszenia części kosztów utrzymania i wychowania niepełnosprawnego dziecka, związanych z jego niepełnosprawnością. Zdaniem sądu roszczenie odszkodowawcze nie mogłoby obejmować wszystkich kosztów utrzymania dziecka, a jedynie te wydatki, które byłyby konsekwencją jego niepełnosprawności. A tego powodowie nie wykazali. Co więcej, sąd nie dopatrzył się związku pomiędzy urodzeniem chorego dziecka a działaniami lekarki. Rodzice wnosili o 2,7 mln odszkodowania, a dostali okrągłe zero.
Co uznał Sąd Najwyższy
Sprawa trafiła przed Sąd Apelacyjny, który w większości zaakceptował wywód przeprowadzony przez Sąd Okręgowy, a zmiany zostały zasądzone jedynie w zakresie odsetek. I to na korzyść spółki. Spór swój finał znalazł w gmachu przy pl. Krasińskich 2/4/6 w Warszawie.
Sąd Najwyższy uznał, że prawo do zdecydowania o przerwaniu ciąży nie spełnia warunków uznania za dobro osobiste (o co w uproszczeniu wnioskowali powodowie). Zdaniem sądu „prawo do legalnej aborcji” stanowi prawo podmiotowe pozwalające realizować dobro osobiste, którym jest wolność. Lecz nie jest samo w sobie dobrem osobistym. Co więcej, sędziowie stwierdzili, że co prawda brak skierowania powódki na badania prenatalne pozbawił ją możliwości skorzystania z aborcji, ale nie był przyczyną choroby dziecka ani nie mógł wpłynąć na jej nasilenie.
Podano, że wartość stanowiąca dobro osobiste jednej osoby (w tym przypadku nienarodzonego dziecka), którym jest życie, nie może być przez inną osobę identyfikowana jako szkoda. Zatem: życie i zdrowie córki powodów nie może być zakwalifikowane jako szkoda doznana przez rodziców. Dlatego też, zdaniem Sądu Najwyższego, nie było zasadne zakwalifikowanie tej sytuacji jako uszczerbek majątkowy w postaci różnicy między stwierdzanym stanem majątkowym a takim, jaki by istniał, gdyby nie nastąpiło zdarzenie szkodzące. Nie jest to też krzywda dla rodziców, która by powstała w następstwie wkroczenia w sferę ich dóbr osobistych. Tłumacząc najprościej: urodzenie dziecka z zespołem Downa w wyniku nieprawidłowego działania lekarki nie może być kwalifikowane jako szkoda, która uzasadnia wypłatę odszkodowania.
Dodatkowo Sąd Najwyższy stwierdził, że pani Katarzynie i jej partnerowi nie odmówiono usunięcia ciąży, ale jedynie zaniechano diagnostyki prenatalnej. To zaś można powiązać jedynie ze stanem wiedzy powodów, ale nie jest równoznaczne z tym, że ciąża zostałaby usunięta. Zatem nie zauważono połączenia tych dwóch wydarzeń. Zdaniem sądu pomiędzy działaniem lekarki a decyzją o usunięciu ciąży nie ma prostego połączenia, które dałoby podstawę do wypłaty odszkodowania. Sąd Najwyższy uzasadnienie wyroku skończył zdaniem, [że] „kwoty przyznanych powodom zadośćuczynień nie są niskie”.
Wydaje się, że dziecko nigdy nie jest szkodą dla matki. W szczególności tej, która na nie czeka. Tak było w przypadku pani Katarzyny. Jednak sędziowie bardzo chcieli zobaczyć prawne konstrukcje i nie dostrzegli dramatu ludzi, do którego przyczynił się brak profesjonalizmu osoby wykonującej zawód medyczny. Dochodzimy do przykrej konkluzji, według której kobieta, która zachodzi w ciążę w naszym kraju, nigdy nie ma pewności, co ją spotka. Na kogo trafi. Czy będą jej przysługiwały podstawowe świadczenia zdrowotne. Może być natomiast pewna, że jeśli będzie chciała dochodzić sprawiedliwości, to będzie długa i bardzo bolesna droga. Z wysokim prawdopodobieństwem niepowodzenia. Jeśli politycy zastanawiają się, dlaczego dziewczyny nie chcą rodzić dzieci, to może to jest odpowiedź? Dlatego że czują się niepewnie. Nie zaś dlatego, że dają w szyję, jak twierdził pewien wpływowy mizogin. W Polsce zmieniają się rządy, ale nie zmienia się ich podejście do kobiet. Aborcja (w większości przypadków) jest zakazana, a hipokryzja – wciąż legalna.