Z samochodu rozlega się bardzo głośna muzyka. Prowadzi 19-letni Robert K. Pasażer – młodszy o trzy lata Łukasz K. – patrzy na kierowcę z podziwem. Są kuzynami, imponuje mu, w Wołominie mieszkają po sąsiedzku.
W ten zimowy wieczór 21 lutego 2005 roku wracający od babci Łukasz był już o krok od swego domu, gdy zatrąbił na niego Robert. – Jadę do Magdy, chcesz się przejechać? – usłyszał zaproszenie 16-latek. Natychmiast wsiadł do auta.
Samochód pruje główną szosą w kierunku Warszawy. Robert mówi, że ma do załatwienia pewną sprawę. Magda, jego dziewczyna, musi poczekać.
Godzina 21.30. Krzysztof, ojciec Roberta akurat jest w łazience, gdy w przedpokoju dwukrotnie odzywa się dzwonek jego komórki. Po kąpieli zagląda do telefonu.
Ma dwa nieodebrane połączenia od Zdzisława Beksińskiego. Krzysztof od 10 lat jest niezawodną „złotą rączką” dla owdowiałego malarza. Dokładnie zna rytm dnia artysty. Musiało się zdarzyć coś nadzwyczajnego, że o tej porze malarz sięgnął po telefon.
Krzysztof oddzwania, ale nikt nie odbiera.
Zaniepokojony, telefonuje do szwagra malarza. Umawiają się, że mimo późnej pory, ciemności i mrozu na dworze, spotkają się pod blokiem Beksińskiego. Krzysztof musi przedtem wywołać na komórkę Roberta, któremu pożyczył samochód na krótką przejażdżkę. Syn posłusznie odstawia auto i obiecuje, że przed północą pójdzie na stację kolejową po matkę, która wraca z pracy podmiejskim pociągiem.
17 dźgnięć nożem
Co robimy? – Krzysztof pyta swego towarzysza, gdy stoją przed zamkniętym mieszkaniem malarza przy ul. Sonaty na warszawskim Służewie.
Jest godzina 23.15. Nikt nie otwiera. Kiedy telefonują, zza drzwi dochodzi melodyjny sygnał komórki.
– Trzeba wykuć dziurę w ścianie i w ten sposób wczołgamy się do środka – proponuje szwagier malarza. Walenie młotkiem w gipsową płytę budzi lokatorów bloku. Kiedy mężczyźni dostają się do przedpokoju, widzą na czystej, jeszcze wilgotnej od zmywania podłodze odciski męskiego obuwia. Poza tym wszystko jest po staremu. Żadnych śladów walki, włamania. Na ścianach wiszą obrazy. Również te dwa uwielbiane przez gości artysty. Na jednym, mrocznym, z wysokiego wzgórza błotna apokalipsa wypłukuje cmentarz. Szkielety, trupie czaszki. Pęknięte grobowce płyną prosto na widza. Wydaje się, że słychać huk toczących się kamieni. Obok inny obraz. Jakby dzień po eksplozji. Jest cisza i wielkie krwawe niebo, na którym kołysze się balon z napisem „never more”. W dole, na topniejącym śniegu, pod którym oddycha step, stoją dwa chude, żarłoczne wilki.
Zdzisława Beksińskiego nie ma.
– Sprawdźcie jeszcze balkon! – radzi ktoś z korytarza.
Idą tam.
– O Boże! – ciszę przerywa drżący głos Krzysztofa. – On nie żyje. Trzeba zawiadomić policję.
Kilka godzin później biegły od medycyny sądowej policzy rany od noża na obnażonym ciele ofiary. Jest ich siedemnaście.
Śledczy rozglądają się po mieszkaniu. Pełno w nim dziwnych urządzeń. W salonie wisi 200-litrowy zbiornik z wodą podłączony do instalacji z napisem „Na wszelki wypadek, gdyby zabrakło w rurach”.
– Pan Beksiński uwielbiał eksperymenty techniczne – wyjaśni później Krzysztof. – Marzył o zainstalowaniu migających diod i skomputeryzowanych gadających robotów. Zwykł pracować w temperaturze 28 stopni, więc zamontował dodatkowe ogrzewanie oraz nawilżacze powietrza. W mieszkaniu było jak w saunie. Znajomych witał ubrany jak na plażę.
Śledczy odrzucają homoseksualny motyw zabójstwa. Ale jest bardzo prawdopodobne, że morderca był kimś znajomym 76-letniego Zdzisława Beksińskiego i dlatego, mimo późnej pory, antywłamaniowe drzwi zostały dla gościa otwarte.
– Każdą wizytę zapowiadało się u niego telefonicznie – mówi Krzysztof. – Kiedy ta osoba była już przed blokiem, pan Beksiński sprawdzał jej dane osobowe przez telefon, a tożsamość w kamerze.
Nieufność artysty do obcych ludzi była anegdotyczna. Kiedyś podszedł do Beksińskiego na przystanku autobusowym młody mężczyzna, aby się pochwalić, że wie, co mistrz aktualnie maluje, bo obserwuje go przez lornetkę z sąsiedniego budynku.
– Następnego dnia balkon pana Beksińskiego został obudowany do sufitu – opowiada „złota rączka”.
Policjanci podejrzewają, że morderca był już kiedyś w mieszkaniu swej ofiary. Po wytarciu śladów krwi z podłogi mopem, bezbłędnie odłożył go na swoje miejsce.
Osaczony przez naciągaczy
Czy motywem mógł być rabunek? Stwierdzono, że w mieszkaniu zginęły dwa aparaty fotograficzne warte około 4 tys. zł. Ale sejf, w którym leżało 100 tys. zł, pozostał nienaruszony. Jeśli więc rabował złodziej, to amator – nawet nie dotknął skarbca.
Liczba i głębokość ciosów wskazywały, że zadawano je chaotycznie, na oślep. Tak zazwyczaj zabija w amoku kobieta. Czy mógł być to akt zemsty zazdrosnej albo odrzuconej wielbicielki artysty? Zdzisława Beksińskiego, odkąd został wdowcem, nękały panie w różnym wieku, chcące się nim zaopiekować do końca życia. Kiedy się opędzał, wyznawały mu miłość przez telefon, nagrywały się na automatyczną sekretarkę. Beksiński nie miał złudzeń, że to, co najbardziej pociągało admiratorki jego skromnej osoby, to konto bankowe.
Mógł też stać się ofiarą swojej twórczości. Malował sceny z obsesyjnymi motywami: czaszki, szkielety, ukrzyżowania, rozkład ciał, turpistyczna erotyka, senne koszmary architektoniczne, płonące katedry. Taka sztuka działa na chorych ludzi, schizofreników, nadwrażliwców.
Poproszeni o konsultacje historycy sztuki zapewniali, że Beksiński jako artysta, nie miał zdeklarowanych zawistników.
Kolejny trop sugerowali psycholodzy. Może słynny malarz w chwili załamania sam odebrał sobie życie, pozorując zbrodnię? Jako artysta turpistyczny ze śmiercią był za pan brat. Ale wiadomo też, że ciężko przeżył odejście na tamtą stronę w 1998 roku ukochanej żony, a rok później syna Tomasza, który popełnił samobójstwo.
Dlatego co wieczór Zdzisław Beksiński wchodził na dach bloku, w którym mieszkał i przez lornetkę obserwował kawalerkę syna na dziesiątym piętrze pobliskiego wieżowca. Tomasz zwykł nazywać swoje locum kryptą i zapowiadał, że jeśli zdecyduje się na ostateczny krok, na pewno pogasi światła.
Tamtego wieczoru, w wigilię Bożego Narodzenia 1999 roku, kiedy Zdzisław Beksiński zobaczył ciemne okna w mieszkaniu syna i chciał tam pobiec, nie mógł znaleźć kluczy. Nazajutrz rano same weszły malarzowi w ręce. Od razu pospieszył pod znany adres. Za późno. Tomasz Beksiński nie żył od kilku godzin.
Na biurku leżał list do ojca: „Nie wiem, jak zacząć. Od przeprosin nie wypada, bo zabrzmiałoby to idiotycznie. Choć właściwie chcę Cię przeprosić za wszystko. (…) Żywię głęboką nadzieję, że już się nie zbudzę”.
Psycholodzy zdecydowanie odrzucili koncepcję samobójstwa Zdzisława Beksińskiego po utracie syna. Od tragicznej śmierci Tomasza minęło prawie sześć lat, w czasie których artysta bardzo intensywnie tworzył. Tak nie zachowuje się człowiek, który chce się rozstać z życiem.
Ostatni trop w prokuratorskim postępowaniu został nazwany: wyłudzacze pienidzy. Artysta tej miary, co Beksiński, musiał być człowiekiem majętnym. Jego obrazy osiągały w Polsce cenę około pół miliona złotych. Sprzedawano je na całym świecie, a szczególnie w Japonii.
Malarz nie odmawiał wsparcia nikomu, kto potrzebował pomocy. Od 10 lat wysyłał pieniądze kilku fundacjom charytatywnym.
Oczywiście oburzał się na osaczających go naciągaczy, ale w końcu im ulegał. Śmieszyło go takie cwaniactwo. Opowiadał znajomej, jak tuż przed świętami Bożego Narodzenia 2004 roku zatelefonował do niego pewien malarz bardzo średniej klasy z Ursusa. Płacząc rzewnymi łzami, złożył kondolencje w związku ze śmiercią syna (rychło w czas) i poprosił, aby drogi mistrz kupił od niego obraz za 5 tys. zł. Po targach stanęło, że za lanszaft dostanie tysiąc złotych. A z racji bliskiej wigilii, dodatkowo 50 zł na taksówkę.
Nie wiem, kto zabił
Przesłuchiwani są wszyscy mieszkańcy na klatce, gdzie doszło do morderstwa. Sąsiadka Beksińskiego przypomina sobie, że tragicznego wieczoru widziała na schodach chłopaka w niebieskiej kurtce, który zakrywał przed nią twarz. Nie był mieszkańcem tego bloku.
Niebieską kurtkę ma Robert, syn Krzysztofa. Chłopak twierdzi, że tego dnia od południa do późnego wieczoru gościł u swej dziewczyny.
– Byłeś kiedykolwiek w mieszkaniu tego malarza? – pyta przesłuchujący.
Robert przyznaje niechętnie, że czasem pomagał matce w sprzątaniu.
Śledczy wiedzą od szwagra zamordowanego o niezadowoleniu Beksińskiego z tych wizyt, bo odkąd pojawił się pomocnik sprzątaczki, z mieszkania ginęły drobne pieniądze, które zwykle leżały w koszyczku. Ostatecznie problem rozwiązano w ten sposób, że Krzysztof (który nie wiedział, że malarz podejrzewa o kradzież jego syna), zamontował w ścianie sejf.
Była dziewczyna 19-latka zaprzecza słowom podejrzanego: – Nie widziałam go od dawna. Zerwaliśmy ze sobą kilka miesięcy temu.
Dwa dni później Robert oświadcza prokuratorowi: – Oszukałem pana, nie byłem u Moniki. Ojcu powiedziałem, że jestem umówiony z koleżanką, ale tak naprawdę jeździłem bez celu po Wołominie; w dwie godziny zrobiłem 62 kilometry. Około godz. 21 ojciec zatelefonował, że jest mu potrzebny samochód, mam wracać. Nie planowałem wyjazdu do Warszawy. Nie wiem, kto zabił.
Nazajutrz Robert K. przyznaje się do zabójstwa. Opowiada, jak do tego doszło. Zeznaniom nie towarzyszą żadne emocje – chłopak mówi tak, jakby opowiadał kumplowi film.
– Po przyjeździe do Warszawy przez dwie i pół godziny chodzimy koło bloku tego pana. Nie możemy się zdecydować. W końcu Łukasz pyta: – Co, tchórzysz? I ja zadzwoniłem do pana Beksińskiego z domofonu.
Na pytanie, kto tam, Robert K. przedstawił się, że jest synem Krzysztofa i ma pilną sprawę. Jeszcze chwila wahania nachodzonego artysty i wejściowe drzwi są otwarte.
– Ten pan – zeznaje przesłuchiwany – zapytał mnie od progu, czego chcę, jest już noc. – Pożyczenia pieniędzy, dużej sumy – odpowiedziałem. Wtedy on z gniewem: – Co ty sobie szczeniaku wyobrażasz, twój ojciec wie o tym? Zaraz się z nim skontaktuję.
I nie czekając na odpowiedź, wystukał w komórce numer telefonu do mego ojca. – Nie mogłem do tego dopuścić. Rzuciłem się na niego z nożem w ręku – opowiadał 19-latek.
Przesłuchiwany ujawnia, że do Zdzisława Beksińskiego pojechał z 16-letnim Łukaszem K., który został na parterze bloku. Po zamordowaniu mężczyzny (nie wiedział, że to słynny artysta, nie słyszał o jego obrazach) przywołał kuzyna SMS-em. Kazał mu chwycić ofiarę za nogi, aby przenieść ciało na balkon. Łukasz początkowo wzbraniał się przed dotknięciem zakrwawionych zwłok. Potem, pod dyktando Roberta, który nazwał go mięczakiem i ciotą, wytarł mopem zakrwawioną podłogę.
– Z mieszkania wzięliśmy dwa aparaty fotograficzne i kilkadziesiąt płyt CD. Po powrocie do Wołomina zakopaem ten sprzęt w śniegu na podwórku domu Łukasza. Kuzyn pożyczył mi swoją czystą kurtkę, bo moja była zakrwawiona – opowiadał Robert K.
Wyciągnijcie mnie stąd
Zamknięty w schronisku dla nieletnich 19-latek wyjaśnia w liście do matki, na co potrzebne mu były pieniądze.
„Mamo! Teraz bardzo żałuję tego, że wam nie powiedziałem. Wtedy na pewno nie doszłoby do tego, co się stało. Gdy w II klasie nie zdałem poprawki z polskiego, zawalił mi się świat. Wiedziałem, że zawiodłem wasze oczekiwania i wtedy siadła mi psychika, ale przeniosłem się do drugiego liceum i poznałem nowe osoby. Poznałem wiele osób, ale też i takie, przez które zacząłem mieć problemy. Wcześniej nie mogłem wam tego powiedzieć, bo się bałem i nadal się boję, bo w dzisiejszych czasach samemu nic nie zdziałasz. Przemyślałem to wszystko i doszedłem do wniosku, że nie chcę teraz siedzieć w więzieniu i dlatego chce o wszystkim opowiedzieć wam. Lecz i tak nie wiem, czy to coś pomoże. Na imprezie w Wołominie od poznanych tam chłopaków pożyczyłem 200 zł. Tydzień później czekali na mnie. Powiedzieli, że przyjdą po pieniądze, ale to nie będzie 200 zł tylko 500. Przychodzili pod szkołę. Chciałem im oddać 200 zł, bo udało mi się wygrać w zakładach sportowych, ale gdy im dawałem 200, to walnęli mnie w twarz. Wzięli ode mnie pieniądze a jeden z nich powiedział, że brakuje 2800. Mijały miesiące, wcześniej powiedzieli mi, że mam siostry i oni się zemszczą na moich siostrach. Miałem czas do końca lutego, namawiali mnie, abym kogoś okradł. Płakałem w nocy, bo suma urosła do 10 tys. Pomyślałem, że może pan Beksiński mi pomoże, ale on nie chciał słuchać, chciał o tym powiedzieć tacie. Proszę was zróbcie wszystko, żeby mnie stąd wyciągnąć. Proszę!!! Ja nie chcę siedzieć tyle lat, nie wytrzymam. Ja nie jestem zły tak, jak przebywające tu niektóre osoby. Nie chcę iść na badania psychiatryczne, bo tam są świry”.
W aktach znajduje się opinia psychologa o podejrzanym. Wyłania się z niej obraz zamkniętego w sobie nastolatka, który o popełnionym morderstwie wypowiada się oschle: „Wyszło, jak wyszło”.
Po dziewięciu miesiącach aresztu Robert K. pisze do prokuratorki prowadzącej śledztwo prośbę o zwolnienie go do domu: „Jest pani kobietą, może matką (nie wiem), ale na pewno wie pani, jak taka rozłąka między dzieckiem a rodzicami wpływa niekorzystnie na człowieka. Gdyby chciała się pani ze mną spotkać i porozmawiać, to jestem do pani dyspozycji. I niech się Pani nad tym zastanowi, o co proszę”.
Prośba nie zostaje uwzględniona.
W schronisku dla nieletnich przebywa też Łukasz K. Podczas dwóch pierwszych przesłuchań chłopak milczy. Potem decyduje się mówić.
– Kiedy Robert powiedział mi, że jedzie „kropnąć Beksińskiego”, myślałem, że się zgrywa. Nie wiedziałem, że chodzi o słynnego malarza. Wsiadłem do samochodu, bo w domu nic się nie działo. A z Robertem było wesoło. W drodze do Warszawy grała głośno muzyka, on się wygłupiał. Powiedział mi, że ma w kurtce nóż, ale specjalnie mnie to nie zdziwiło, różne rzeczy trzyma się w samochodzie.
Łukasz K., zapytany o jego reakcję, gdy w mieszkaniu Zdzisława Beksińskiego zobaczył na podłodze zakrwawione ciało denata wyjaśnia, że robił wszystko pod dyktando starszego kuzyna. Robert go straszył – jeśli tajemnica zabójstwa się wyda, rodzice wyprą się takiego syna.
W opinii biegłych psychologów Łukasz jawi się jako chłopiec bojaźliwy, łatwo ulegający wpływom. Za wszelką cenę chce uniknąć konfliktów, dlatego podporządkowuje się innym. Nie chodzi do dyskotek, nie pali, natomiast chętnie pomaga matce w opiece nad niepełnosprawną małą siostrą. Przed zabójstwem malarza nie miał przed rodzicami tajemnic. Potem zamknął się w swoim pokoju, udawał, że bolą go zęby.
W schronisku często płacze, trzęsą mu się ręce, obgryza paznokcie. W czasie rozmowy z wychowawcą wykręca palce.
Kiedy nastolatek opuści schronisko (podczas procesu będzie odpowiadał z wolnej stopy) i podejmie naukę w szkole, nauczycieli stwierdzą u niego permanentne przygnębienie.
– Każda kolejna rozprawa – napisze do sądu jego wychowawczyni – budzi u tego ucznia strach i przerażenie.
Oskarżeni przepraszają
Dochodzi do procesu. Co rozprawa, to oskarżony Robert K. podaje inną wersję zabójstwa. Najpierw twierdzi, że jego kuzyn wiedział o planowanym zamordowaniu artysty. Kiedy się zorientował, że obciążając Łukasza wiedzą o zbrodni tym samym wskazuje na siebie, jako co najmniej uczestnika zabójstwa, zmienia wyjaśnienia i przekonuje, że do tragedii doszło na skutek agresywnego zachowania Beksińskiego.
Innym razem informuje sąd: – Nie wiem, dlaczego wziąłem nóż. Chyba, żeby zaimponować Łukaszowi.
Kolejna wersja: – Jeszcze przed wyjazdem z Wołomina była taka rozmowa z Łukaszem, że coś zrobimy, ale nie mówiliśmy dosłownie co, tylko Łukasz kazał mi wziąć nóż. Nie dopytywałem, dlaczego. Nim wjechałem na to piętro, przez półtorej godziny chodziliśmy koło bloku, bo ja nie mogłem się zdecydować. Kuzyn mnie ponaglał, wchodził mi na ambicję śmiejąc się szyderczo: „Wiedziałem, że stchórzysz”.
Również ojciec Roberta wezwany do sądu jako świadek, usiłuje obciążyć młodszego z oskarżonych: – Wiem od syna, że gdyby tam nie było Łukasza, to by nie było sprawy.
– Przerażające, że życie człowieka stanowiło dla oskarżonych równowartość kilku drobiazgów – podsumowuje mowę oskarżycielską prokurator. Dla Roberta K. za zabójstwo z premedytacją żąda 25 lat więzienia. Dla Łukasza – pięciu. Uważa go za winnego „pomocnictwa psychicznego”.
Obrońca Roberta żądanie kary 25 lat ocenia jako rażąco surowe ze względu na wiek, dobrą opinię i skruchę oskarżonego. – Nie ma dowodów, że planował zabójstwo – przekonuje sąd.
Adwokat Łukasza prosi o uniewinnienie swego klienta. Główna wina nastolatka polega na tym, że sparaliżowany strachem nie zawiadomił policji o zbrodni, której był świadkiem. Zdaniem obrońcy, jeśli już musi być kara dla 16-latka, to niech będzie z paragrafu o zacieraniu śladów przestępstwa.
W ostatnim słowie Robert K. przeprasza. Wie, że nie uniknie więzienia, ale chciałby jak najszybciej wyjść na wolność i pomagać innym. Zwłaszcza rodzicom, którzy przez niego cierpią. Tym słowom towarzyszy rozpaczliwy płacz rodziny oskarżonych.
Wyrok w pierwszej instancji brzmi: 25 lat więzienia dla Roberta, pięć lat dla Łukasza, który do uprawomocnienia się wyroku pozostanie na wolności.
Nastolatek załamuje się, przestaje chodzić do szkoły. Trzeba wielu pedagogicznych zabiegów, aby ponownie usiadł w ławce.
To się nie trzyma kupy
Obydwaj obrońcy składają apelacje. W sprawie Roberta sąd wyższej instancji orzeka, że sam młody wiek sprawcy nie jest okolicznością, która nakazywałaby wymierzyć łagodniejszą karę. Co do Łukasza – proces wraca do ponownego rozpoznania przez Sąd Okręgowy w Warszawie.
Bierze pod uwagę argumenty adwokatki, że wyrok skazujący w pierwszej instancji w znacznej mierze oparty jest na jednym dowodzie – wyjaśnieniach Roberta. A te składane pod koniec procesu są zasadniczo odmienne od zaprotokołowanych w postępowaniu przygotowawczym. Również udział Łukasza w przestępstwie jest różnie przedstawiany przez zabójcę Beksińskiego.
Na rozprawie twierdzi, że wziął nóż, aby zaimponować kuzynowi. Wcześniej dawał śledczym do zrozumienia, że z opinią „tego maminsynka” nigdy się nie liczył.
Co do rozmowy kuzynów przed wyjazdem do Warszawy, to według jednych wyjaśnień Roberta K., chłopcy zaplanowali zabójstwo. Podczas innego przesłuchania oskarżony oświadczył: „Nic nie mówiłem kuzynowi, że wejdę do Beksińskiego i użyję wobec niego przemocy”. Na kolejnych rozprawach Robert K. stwierdza: „Chodziliśmy półtorej godziny koło bloku i zastanawialiśmy się, jak zdobyć pieniądze. Ustaliliśmy, że w razie czego nie będziemy na siebie kapować”.
Jak wynika z analiz bilingu ich rozmów przez komórkę, do takiego spaceru na dworze w ogóle nie doszło.
Są także sprzeczności, co do noża. W czasie śledztwa Robert K. twierdzi, że włożył go do kieszeni kurtki. W kolejnych wyjaśnieniach, że to Łukasz podrzucił mu narzędzie zbrodni.
Mec. Elżbieta Orżeska, obrończyni Łukasza nie zgadza się też z wnioskami sądu, że brak jest podstaw do oskarżenia Roberta o celowe obciążanie kuzyna. A dlaczego by nie? Obie rodziny były ze sobą od dawna skonfliktowane. Urazy dorosłych solidarnie podzielały ich dzieci. Tyle tylko, że reagowały niekonsekwentnie.
Do Warszawy kuzynowie jechali jak na dyskotekę; uradowani, że udało się wyrwać z domu. Ale kiedy doszło do tragedii, starszy nastolatek nie miał skrupułów, aby dowód obecności w mieszkaniu Zdzisława Beksińskiego – aparat fotograficzny, potajemnie przerzucić na posesję rodziców Łukasza.
Nie przeanalizowano też opinii biegłego psychologa. Łukasz, tylko dlatego nie uciekł z bloku, gdy zorientował się, że uczestniczy w zabójstwie, bo pierwszy raz w życiu był w Warszawie, nie miał pieniędzy na bilet autobusowy do Wołomina, nie wiedział, gdzie jest dworzec. A wokół ciemna, zimowa noc.
Rok mniej dla kuzyna
Na ponownym procesie Łukasza K. w warszawskim sądzie okręgowym jego kuzyn występuje jako świadek, choć w kajdankach. Z o wiele większym zdecydowaniem niż w czasie śledztwa zrzuca winę na kuzyna. – Wziąłem z domu nóż, bo Łukasz mi kazał. Jakby go tam nie było, nie wszedłbym do cudzego mieszkania.
Świadek ma też nową wersję samego morderstwa: – Pan Beksiński przewrócił się na krześle, gdy szamotaliśmy się, bo on chciał zadzwonić do mojego ojca. W pewnej chwili poleciał do tyłu, a ja z nim. Nóż wbił mu się w ciało. To policja kazała mi powiedzieć, że uderzałem po skosie. Kiedy zaprzeczałem, bili mnie i założyli na głowę foliowy worek.
Obrończyni Łukasza przekazuje sądowi nową opinię biegłych psychologów. Wynika z niej, że w międzyczasie stan psychiczny nastolatka bardzo się pogorszył. Aby chłopiec mógł funkcjonować w społeczności, niezbędne jest zastosowanie wzmożonej terapii.
12 grudnia 2007 roku Sąd Okręgowy w Warszawie zmienia wymiar kary dla młodszego oskarżonego na łagodniejszy – cztery lata pozbawienia wolności. Sąd uznaje, że chłopcy uzgodnili między sobą wyjaśnienia co do celu zabójstwa, nie może więc być mowy o uniewinnieniu tego młodszego.
15 padziernika 2008 r. Sąd Najwyższy odrzuca kasację wyroku skazującego Roberta K. – jako oczywiście bezzasadną.
Nie będzie prezydenckiej łaski
Po latach wróciliśmy do sprawy zabójstwa Zdzisława Beksińskiego, przejrzeliśmy sądowe akta. Dotarliśmy do niepublikowanych wcześniej materiałów.
Ustaliliśmy, że po ponad 10 latach od skazania – w grudniu 2015 roku – rodzice Roberta K. napisali prośbę o ułaskawienie do prezydenta RP Andrzeja Dudy. W swoim piśmie nie powoływali się na kodeks karny, prawdopodobnie z braku pieniędzy na adwokata. Napisali z serca, że „mija już 10 lat życia ich syna za kratami”.
Zdają sobie sprawę, że jest on mordercą niewinnego człowieka, na którego pomoc zawsze mogli liczyć. Przekonywali prezydenta:
„Obserwując postawę i zachowanie syna podczas naszych widzeń w więzieniu, a także z uwagi na pozytywne opinie wychowawcy, pragniemy mu pomóc. Robert jako dziecko nie stwarzał problemów wychowawczych, w więzieniu nie związał się z żadną grupą przestępczą. Za kratami nigdy nie otrzymał nagany, chodzi do szkoły, obecnie jest w trzeciej klasie liceum ogólnokształcącego. Na widzeniu powiedział nam, że chciałby oddać jedną nerkę dla ratowania czyjegoś życia jako zadośćuczynienie za zabójstwo Zdzisława Beksińskiego”.
W dalszej części prośby rodzice skazanego piszą, że swego czasu zaciągnęli kredyt na remont mieszkania. Spłacają go z coraz większym trudem, bo Krzysztof choruje. Gdyby syn wyszedł wcześniej na wolność, to przyuczony przez ojca poprowadziłby jego warsztat i może wszystko wróciłoby do równowagi finansowej. Ale – zgodnie z wyrokiem – ten dzień wolności nadejdzie dopiero w lutym 2030 r.
Prośbę rodziców skazanego opiniowano na kilku szczeblach. Najpierw wypowiedział się wychowawca w zakładzie karnym: „Skazany nie umie tworzyć odległych planów, ulega doraźnym potrzebom, ma obniżone poczucie odpowiedzialności. W więzieniu zachowuje się poprawnie, dostawał nagrody za pomoc w kuchni, bardzo dobrze się uczy, zajął pierwsze miejsce w konkursie matematycznym. Deklaruje krytyczny stosunek do popełnionego przestępstwa”.
Sąd okręgowy zajął się sprawą kilka miesięcy później. Nie poparł prośby rodziców kierowanej do prezydenta RP. Stwierdził, że poprawne zachowanie w zakładzie karnym, prawidłowo przebiegający proces resocjalizacji, nie stwarzają podstaw do ułaskawienia. Sama chęć rodziców, ich wiara, że syn po powrocie będzie pomagał w gospodarstwie, poprowadzi z ojcem warsztat, nie stanowią przesłanki przemawiającej za pozytywnym zaopiniowaniem wniesionej prośby. Wniosek rodziców Roberta K. o ułaskawienie syna został pozostawiony bez dalszego biegu i nie trafił na biurko prezydenta.
*****
Potrzebujesz pomocy?
Jeśli przeżywasz trudności i myślisz o odebraniu sobie życia lub chcesz pomóc osobie zagrożonej samobójstwem, pamiętaj, że możesz skorzystać z bezpłatnych numerów pomocowych:
Centrum Wsparcia dla osób dorosłych w kryzysie psychicznym: 800-70-2222
Telefon zaufania dla Dzieci i Młodzieży: 116 111
Telefon wsparcia emocjonalnego dla dorosłych: 116 123
Pod tym linkiem znajdziesz więcej informacji, jak pomóc sobie lub innym, oraz kontakty do organizacji pomagających osobom w kryzysie i ich bliskim.
Jeśli w związku z myślami samobójczymi lub próbą samobójczą występuje zagrożenie życia, w celu natychmiastowej interwencji kryzysowej, zadzwoń na policję pod numer 112 lub udaj się na oddział pogotowia do miejscowego szpitala psychiatrycznego.