Jeszcze kilka lat temu ten środkowy był jednym z graczy reprezentacji Polski. Bartłomiej Lemański sam jednak przyznaje, że wejście do seniorskiej kadry już na samym początku kariery, było wyzwaniem o zbyt dużym mentalnym ciężarze.
Obecnie, już w realiach sezonu 2024/25, mierzący 217 cm „wieżowiec” PGE GiEK Skry Bełchatów przekroczył granicę 250 oficjalnych meczów w PlusLidze. Jako dużo bardziej doświadczony zawodnik, Lemański z nadziejami spogląda na kolejne miesiące na ligowych parkietach.
Bełchatowski klub ma bowiem apetyt na to, żeby ponownie liczyć się w czołówce PlusLigi. Warto przypomnieć, że siatkarze PGE GiEK Skry w swojej historii sięgnęli po dziewięć tytułów mistrza Polski. Ostatni raz w 2018 roku.
Rozmowa z Bartłomiejem Lemańskim, byłym reprezentantem Polski, środkowym PGE GiEK Skry Bełchatów
Maciej Piasecki (Wprost.pl): Miejsce w czołowej ósemce to jest cel na ten sezon?
Bartłomiej Lemański (siatkarz PGE GiEK Skry Bełchatów): Uważam, że stać nas na więcej niż okolice siódmego-ósmego miejsca. Jeśli faktycznie pokażemy pełen potencjał drużyny, to możemy grać jak równy z równym z rywalami ze szczytu tabeli PlusLigi.
Na teraz jednak skupiamy się nad tym, żeby być w czołowej ósemce, chcemy wejść do play-off, a co będzie dalej, to będziemy myśleć, jak faktycznie to miejsce sobie zapewnimy. Wierzę, że możliwości drużyny są naprawdę duże. Już teraz nasza gra wygląda całkiem nieźle. Choć nie brakuje falowania jakości, mamy na boisku słabsze i te duże lepsze momenty. Kluczem jest wypracowanie takiego stanu, w którym o tych gorszych chwilach nie będziemy zbyt wiele mówić, bo je po prostu wyeliminujemy. Na pewno w drużynie widać, że każdy chciałby doprowadzić do takiej sytuacji.
Kilkukrotnie już słyszałem o „najlepszym sezonie PlusLigi w historii”. Podpisujesz się pod tymi słowami?
Dużo robi fakt aż trzech miejsc spadkowych, zagrożenie na koniec fazy zasadniczej jest spore. Jeszcze kilka lat temu podział był mniej więcej taki, że mieliśmy górę tabeli walczącą o wysokie cele i całą resztę, raczej bez szans na jakieś niespodzianki. Było widać mocną tę linię oddzielającą kluby, właściwie pod każdym względem.
W tym sezonie układ w tabeli PlusLigi bardzo szybko się zmienia. Jest ciasno, trudno jest się przebić wyżej, a łatwo złapać jakąś kiepską serię i zacząć nerwowe spoglądanie za plecy. To też pokazuje, jaki jest poziom rozgrywek. Zbliżamy się do sytuacji, w której coraz więcej drużyn zaczyna liczyć się w grze o play-off. Zupełnie inaczej niż przed laty, kiedy właściwie przed sezonem można było obstawić, kto znajdzie się w pierwszej czwórce czy szóstce na koniec ligi.
Nie ma co ukrywać, drużyny jest sporo, a tak naprawdę z każdym gra się ciężko. Punkty na boisku trzeba sobie wywalczyć i to nie jest jakieś pozbawione sensu określenie. Tak to rzeczywiście wygląda w praktyce.
Trener Gheorghe Cretu zmienił się pod względem swojej pracy na przestrzeni lat? Obecnie pracujecie razem w Bełchatowie, ale poznaliście się w Rzeszowie.
Muszę ci się do czegoś przyznać.
Zamieniam się w słuch.
Moja pamięć względem tych początkowych sezonów w PlusLidze nie jest zbyt dobra. To były jakieś tam moje początki, ale byłem jeszcze młodym chłopakiem, no i tak średnio mogę się odnieść do tego, co wówczas się działo. Więc… jest, jak jest (śmiech).
Nie pomagasz, ale doceniam szczerość. No to spróbujmy inaczej. Trener Cretu ma „twardą rękę”? Bo wiadomo, że to jest bardzo ambitny szkoleniowiec o określonej marce, potwierdzonej klubowo i reprezentacyjnie.
Tak, ambicji trenerowi Cretu na pewno nie można odmówić. Podchodzi też do swojej pracy bardzo poważnie. I nie tylko mam na myśli treningi czy mecze, ale również ten pozostały czas. To się odczuwa w pozytywnym sensie, trener mocno dba o każdy detal. Jego podejście jest profesjonalne, funkcjonuje, jak należy w zawodowym sporcie. Taka mentalność trenera może zadziałać tylko na plus dla nas, jako zawodników.
Twarda ręka? Trudno powiedzieć, pewnie musiałbym poznać definicję, jak ty rozumiesz to pojęcie (śmiech). Bo dla każdego te granice są inne.
Może porównanie, trenerzy Cretu i Ferdinando De Giorgi. Który ma twardszą?
Cóż, „Fefe” na pewno lubił dużo trenować. Nie ma co ukrywać, w reprezentacji Polski, kiedy współpracowaliśmy, trener De Giorgi mocno każdego cisnął o czas treningowy.
W przypadku Gianniego Cretu mamy wypracowane inne standardy. Mam wrażenie, że zarówno my go słuchamy, jak i on nas słucha – spoglądając na codzienną pracę. Dobrze wie, kiedy może podkręcić tempo, ale też nie przesadzać w sytuacjach, w których nie jest to potrzebne. Trener Cretu bardzo mądrze tym dysponuje.
250 meczów w PlusLidze stuknęło jakiś czas temu. A ile było dobrych?
Wszystkie, w których zakończyło się bez kontuzji (śmiech).
Wychodzę z założenia, że nawet jeśli trafiają się jakieś gorsze występy, to można z nich wyciągnąć lekcje na kolejne. O ile oczywiście człowiek chce się rozwijać, poprawiać swoje granie z meczu na mecz, sezonu na sezon.
Pamiętam taką ściankę reklamową z okresu, w którym występowałeś w reprezentacji Polski. Kibice mogli sprawdzić, ile brakuje im do mierzącego 217 cm środkowego Bartłomieja Lemańskiego. To był rok 2017.
Tak, pamiętam to dobrze!
Trochę w tym reprezentacyjnym kontekście, wówczas byłeś w kadrze i wydawało się, że to dopiero początek tej twojej drogi. Obecnie, trudno stawiać cię w pierwszym szeregu do powołań. Czy z perspektywy czasu nie sądzisz, że stałeś się reprezentantem za szybko?
Dla mnie osobiście mogło to faktycznie być za szybko. W jednym z wywiadów wspominałem, że w tamtym reprezentacyjnym okresie po prostu moja głowa nie do końca wyrabiała za tym, co działo się wokół mnie. Psychicznie to było trudne do dźwignięcia.
Wtedy nie tylko funkcjonowała w życiu reprezentacja, ale też trafiłem do mocnego Rzeszowa, zacząłem grać w pierwszym składzie czołowej drużyny PlusLigi. Walka o wysokie cele, do tego drużyna narodowa i również kilka zaliczonych występów w jej barwach. Wszystko działo się wokół mnie bardzo szybko. Ale zdałem sobie z tego sprawę dopiero po latach, dzisiaj mogę o tym normalnie rozmawiać.
Z drugiej strony, to indywidualna kwestia. Gdybym miał spojrzeć z boku na młodego chłopaka, który dostaje takie szanse, możliwości rozwoju, gry na naprawdę wysokim poziomie, to uważam, że to nic złego. Jeśli widać potencjał w danym zawodniku w wieku 18-19 lat, można wziąć go do seniorskiej kadry, nawet nie do grania, ale oswojenia się z taką otoczką, to trzeba iść tą drogą. Takie doświadczenie działa tylko na plus.
W twoim przypadku było jednak inaczej.
Nie wyszło, głowa nie wyrabiała, ale przepracowałem to. Dzisiaj już wiem, dlaczego się tak stało. Mentalna część życia sportowca jest kluczowa. Warto o tym pamiętać, ja przykładam obecnie do niej dużą wagę.
Dodatkowo im człowiek starszy, tym ma na siebie lepszą perspektywę.
Żeby jednak nie było tak źle, do rozgrywających zawsze miałeś szczęście. Paweł Zagumny, Janek Firlej, Marcin Komenda, Fabian Drzyzga, teraz Grzegorz Łomacz. Chyba nie ma na co narzekać?
Pewnie, faktycznie dobrze się to układało i układa w mojej karierze. Co tu kryć, kiedy decydowałem się na każdy kolejny klub, to spoglądam na pozycję rozgrywającego, kto tam będzie do mnie dogrywał piłkę. Chemia boiskowa musi być i przyznaję, nigdy pod tym względem nie narzekałem. To raczej bardziej rozgrywający na mnie (śmiech). Ale mam nadzieję, że tylko sporadycznie!
Miałem szczęście do „sypaczy”. Dostawałem dużo okazji do pokazania swoich możliwości, to też pomogło w moim rozwoju i zadomowieniu się w PlusLidze.
Opowiadałem jakiś czas temu u Andrzeja Wrony w podcaście o swoim wyborze w przypadku Skry. Jak masz takiego rozgrywającego, jak Grzesiek Łomacz, który lubi korzystać ze środkowych, no to jest po prostu skarb dla graczy z mojej pozycji.
A który z wymienionych był najlepszy i dlaczego Paweł Zagumny?
Słusznie zadane pytanie! (śmiech)
Paweł Zagumny to jest legenda, właściwie nie ma o czym tutaj dyskutować. Chociaż pamiętam, że potrafił mnie postawić do pionu. Na jednym meczu, jeszcze za czasów AZS Politechniki, dostałem od niego mocny opiernicz. Ale pewnie sobie zasłużyłem, co zrobić.
Cieszę się, że mieliśmy okazję razem grać. Ja dopiero stawiałem pierwsze kroki w PlusLidze, a Paweł pograł jeszcze rok-dwa i kończył karierę.
To na koniec jednak spróbujmy pogrzebać w pamięci. Rywalizacją Resovii ze Skrą, ligowy klasyk. W Rzeszowie faktycznie siatkarskie oczekiwania są zawieszone wyżej niż niejeden sufit w innych halach w Polsce?
Pamiętam mój pierwszy sezon, gdzie zajęliśmy czwarte miejsce. Mieliśmy tam ogromnego pecha, bo kontuzje złapało obu naszych libero. I to przed najważniejszymi, decydującymi meczami na koniec ligi. Pierwszy raz w życiu miałem taką sytuację. Stąd też mecze o trzecie miejsce graliśmy bez nominalnego libero. Po takim sezonie, gdzie byliśmy o krok od podium, kibice w Rzeszowie mieli rozbudzone apetyty, że Asseco Resovia wróciła na właściwe tory. A nam w kolejnych latach nie udawało się ponownie wskoczyć do czołówki. Stąd też narastała frustracja w tamtejszym środowisku.
Mam wrażenie, że to poczucie nadal trwa w Rzeszowie. W PlusLidze obecnie konkurencja do walki o podium jest naprawdę spora. A w Resovii wszyscy są głodni medali. Żeby wrócić do tego, co było kiedyś. Czyli podium właściwie co sezon, łącznie z tytułami mistrzowskimi i walką w Lidze Mistrzów.
W Bełchatowie chyba też jest taki głód?
Pełna zgoda. Co tu kryć, w zespole Skry też są ludzie, którzy chcą osiągać sukcesy. Sam jestem głodny podium w PlusLidze. Nie miałem jeszcze okazji zdobyć medalu mistrzostw Polski i będę do tego dążył, dopóki będzie taka możliwość.