Ukraińska delegacja wyjeżdża z Arabii Saudyjskiej z tarczą i z poczuciem dobrze wykonanego zadania. Podczas rozmów dwustronnych z przedstawicielami administracji amerykańskiej udało im się osiągnąć wszystkie kluczowe cele: odblokować dostęp do amerykańskiej pomocy militarnej i wywiadowczej, przekonać Amerykanów, że Ukraina też chce zakończenia wojny i przeforsowania tzw. planu ramowego, który położył na stole Wołodymyr Zełenski.
Nawet podpisanie tzw. umowy surowcowej, która zakłada współpracę amerykańsko-ukraińską w wydobyciu i przetwórstwie ukraińskich metali ziem rzadkich, to sukces nie tylko dla Waszyngtonu, ale również dla Kijowa. Dzięki temu Donald Trump jest w stanie pokazać swoim wyborcom, że ubił na wojnie w Ukrainie bardzo dobry interes i jest w tym względzie znacznie skuteczniejszy od Joe Bidena. Z kolei prezydentowi Zełenskiemu udało się związać Amerykanów z Ukrainą i jej przyszłością. Jeśli w ramach umowy uda mu się też ściągnąć do Ukrainy wielki amerykański biznes i równie wielkie amerykańskie pieniądze, umowa będzie nieformalną gwarancją bezpieczeństwa Ameryki wobec Ukrainy.
Efektem realizacji powyższych celów jest jeszcze jeden sukces. Na razie mniej namacalny. Chodzi o przerzucenie amerykańskiej presji z Ukrainy na Rosję. Bo teraz to od Władimira Putina zależy, czy w Ukrainie dojdzie do 30-dniowego zawieszenia broni, którego celem będą dalsze, bardziej szczegółowe rozmowy na temat zakończenia wojny i trwałego pokoju. Intencje Kremla są zaś od dawna znane i troska o pokój z pewnością się do nich nie zalicza. Dlatego lada moment może dojść do „odczarowania” prezydenta Trumpa, który zrozumie to, co od wielu tygodni próbowali wytłumaczyć mu zarówno Ukraińcy, jak i partnerzy z Europy.
Władimir Putina gra o najwyższą stawkę
Dla Rosji obecna sytuacja jest trudna. W ciągu kilkunastu godzin przenieśli się z nieba do piekła. Przed rozmowami w Dżuddzie mieli Ukrainę pozbawioną amerykańskiej pomocy i skłóconą ze Stanami Zjednoczonymi. Słowem: wymarzoną ofiarę do kontynuowania wojny. Po rozmowach w Arabii Saudyjskiej Ukraina znów ma pełne wsparcie Amerykanów, naprawiła relacje z Białym Domem, a jednocześnie mówi „sprawdzam” dotychczasowym rosyjskim zapewnieniom o dążeniu do jak najszybszego pokoju, które za dobrą monetę w ramach negocjacji pokojowych wziął Donald Trump. Z perspektywy Władimira Putina sytuacja mocno się komplikuje. Oto dlaczego.
Rozważam wprowadzenie sankcji przeciwko Rosji na wielką skalę do czasu zawarcia zawieszenia broni i końcowego porozumienia pokojowego
Po pierwsze, miesiąc miodowy z nową administracją amerykańską albo skończył się 11 marca, albo skończy się lada chwila. Do tej pory Trump i jego otoczenie patrzyli na rosyjskie słowa, a nie na rosyjskie czyny i brali na wiarę wszystko, co mówią Rosjanie. Kreml z łatwością dyplomatycznie ogrywał w ten sposób Ukrainę, która zupełnie niepotrzebnie i nieskutecznie utwardzała swoje stanowisko w kwestii gwarancji bezpieczeństwa, negocjacji pokojowych i samej Rosji. Teraz, gdy Ukraina wyraziła zgodę na 30-dniowe zawieszenie broni i dalsze rozmowy pokojowe, Amerykanie powiedzą Rosji: sprawdzamy. Nie wystarczą już słowa, Waszyngton będzie oczekiwać czynów. A tych Kreml nie bez powodu szczędził do tej pory.
Po drugie, zawieszenie broni, nie mówiąc już o trwałym pokoju, to aktualnie ostatnia rzecz, jakiej chce Kreml. Rozpoczęta latem rosyjska ofensywa być może nie posuwa się naprzód w oszałamiającym tempie, ale sukcesywnie przynosi kolejne zdobycze terytorialne i strategiczne. Ukraina nie walczy już o wyparcie Rosji z okupowanych ziem, ale o to, by nie stracić kolejnych terenów. Przewaga na froncie jest po stronie agresora. Zawieszenie broni i wycofanie wojsk byłoby zmarnowaniem tej przewagi. A przecież cele Putina pozostają niezmienne: wydarcie Ukrainy z zachodniej strefy wpływów, zniszczenie ukraińskiej państwowości i ukraińskiego narodu, zainstalowanie w Kijowie marionetkowego wobec Kremla rządu.
Po trzecie, stawką jest nie tylko przyszłość wojny w Ukrainie, ale także zadeklarowany otwarcie w ostatnich tygodniach przez administrację Trumpa reset w relacjach amerykańsko-rosyjskich. Teoretycznie możnaby pomyśleć, że po trzech latach dyplomatycznej banicji nie jest to wielka pokusa, zwłaszcza wobec poważnej możliwości realizacji swoich neoimperialnych planów wobec Ukrainy. Jednak Putin, jak każdy dyktator, marzy o globalnym uznaniu i przynależności do światowej elity. A to – o ironio – może dać mu wyłącznie znienawidzony przez niego Zachód. Na czele ze Stanami Zjednoczonymi. Osobną kwestią jest już to, że reset oznaczałby stopniowe rozluźnianie mechanizmu sankcyjnego wobec Rosji, co wymiernie wpłynęłoby na ożywienie tamtejszej gospodarki, poważnie poturbowanej przez trzy lata wojny i kolejne pakiety sankcyjne.
Wreszcie po czwarte, Putin gra tu nie tylko o finalny efekt wojny w Ukrainie, ale również o przyszłość swojego przywództwa na Kremlu. W inwazję na Ukrainę politycznie, gospodarczo i strategicznie zainwestował wszystko. Stacją docelową tej drogi było całkowite przestawienie Rosji w kwestiach politycznych i gospodarczych na realia państwa wojennego. Zdaniem części analityków, zmiany zaszły tak głęboko, że mogą być trudne do cofnięcia. Słowem: Rosja nie nadaje się już do funkcjonowania w realiach pokoju. To samo dotyczy też samego Putina. Jak ujął to w rozmowie z Interią w lutym ubiegłego roku wicedyrektor Studium Europy Wschodniej dr Adam Eberhardt: – Putin jest i pewnie do końca swoich rządów pozostanie prezydentem wojny, który jest w stanie rządzić jedynie w sytuacji powszechnej wojennej mobilizacji.
Moment przebudzenia Donalda Trumpa: Teraz, albo nigdy
Rozmowy z Rosją będą też arcyważne dla nowej administracji amerykańskiej. Do tej pory Donald Trump i jego najbliżsi współpracownicy zainwestowali bardzo dużo w przyciągnięcie Rosjan do stołu negocjacyjnego. Zapewniali o ich dążeniu do pokoju, chęci zakończenia wojny i bardzo konstruktywnym podejściu. Mocno narazili się w ten sposób europejskim sojusznikom, którzy raz po raz przypominali, kto w tej wojnie jest agresorem, a kto ofiarą. Sojusznicy w basenie Indopacyfiku również, delikatnie mówiąc, nie byli tym podejściem zachwyceni.
W sytuacji, gdy Ukraina zgodziła się na 30-dniowe zawieszenie broni i rozmowy o zakończeniu wojny, piłka jest – jak ujął to sekretarz stanu Marco Rubio – po stronie Rosji. Teraz to Kreml musi udowodnić, że wcześniejsze słowa nie były tylko słowami. Rzecz w tym, że interesy Rosji stoją w jaskrawej sprzeczności z tym, czego oczekują od niej w tym momencie Stany Zjednoczone.
Rosyjscy politycy i czołowi propagandyści po ogłoszeniu przełomu w rozmowach już zresztą zasygnalizowali, że w kwestii dalszych działań wojennych nikt nie będzie podejmować decyzji za Rosję, a ostateczną decyzję w sprawie dalszych kroków Kreml podejmie po rozmowach z Amerykanami. Krótko mówiąc: entuzjazmu z wypracowanych przez Waszyngton i Kijów propozycji nie ma. Pytanie, czy jest pomysł, jak sprytnie je odrzucić, żeby nie narazić się na gniew Trumpa i Amerykanów.
Putin jest i pewnie do końca swoich rządów pozostanie prezydentem wojny, który jest w stanie rządzić jedynie w sytuacji powszechnej wojennej mobilizacji
A to poważne ryzyko. Jeszcze przed objęciem przez Trumpa urzędu spekulowano, że początkowo jego administracja będzie chciała zakończyć wojnę maksymalnie szybko, bez oglądania się na koszty. Jeśli jednak Rosjanie, nie widząc w tym dla siebie interesu, postawią się Trumpowi, jego podejście do wojny w Ukrainie może ulec daleko idącej zmianie.
Jakiej? O tym mówił na łamach Interii m.in. Andrzej Kohut, analityk ds. polityki amerykańskiej w Ośrodku Studiów Wschodnich (OSW). – Nie wiadomo, co stałoby się, gdyby Rosja nie zgodziła się zaakceptować pokojowej oferty Trumpa. Część osób z jego otoczenia mówi, że wówczas chciałby zmusić Kreml do uległości mocno zwiększając wsparcie dla Ukrainy i przechylając szalę zwycięstwa na stronę Kijowa – przewidywał we wrześniu ubiegłego roku.
Patrząc po tym, w jaki sposób amerykański prezydent zademonstrował siłę Stanów Zjednoczonych Ukrainie, chcąc złamać jej opór i zmusić do rozmów pokojowych, trudno wykluczyć podobne działanie w przypadku Rosji. Tym bardziej, że Trump bardzo nie lubi łatki polityka prorosyjskiego i uległego wobec Władimira Putina. Nie tak dawno wprost groził zresztą Kremlowi. – Rozważam wprowadzenie sankcji przeciwko Rosji na wielką skalę do czasu zawarcia zawieszenia broni i końcowego porozumienia pokojowego – zapowiedział na początku marca.

Wezwał też Rosję i Ukrainę do „przyjścia do stołu, zanim będzie za późno”. Ukraina do tego stołu przyszła, zaproponowała konstruktywne rozwiązania i udowodniła Trumpowi, że zależy jej na zakończeniu wojny. Dodatkowo Trump uzyskał od Kijowa to, na czym zależało mu najbardziej, a więc podpisanie tzw. umowy surowcowej, dzięki której będzie mógł pokazać swoim wyborcom, że zamiast bezwarunkowo dotować ukraińską obronę, on na wojnie w Ukrainie zrobił ważny dla amerykańskiej gospodarki deal, który zmniejszy jej zależność od chińskich surowców krytycznych.
Jeszcze inna kwestią, która ma niebagatelny wpływ na skalę i tempo działań Amerykanów w sprawie negocjacji pokojowych, jest czas. Punktem honoru nowej administracji jest bowiem zakończenie wojny w ciągu pierwszych 100 dni urzędowania, a więc do 1 maja. Nieoficjalne informacje z wewnątrz amerykańskiego obozu władzy mówią zaś, że datą, na której koncentruje się Trump i jego otoczenie, jest 20 kwietnia, czyli Wielkanoc.
Jeśli Rosja będzie odmawiać rozmów pokojowych, ale grać na czas, próbując oszukać Trumpa, amerykański prezydent może w końcu zabrać marchewkę i sięgnąć po kij. A wtedy przyszłość wojny, która wydawała się rozstrzygnięta na niekorzyść Ukrainy, wcale nie będzie już taka oczywista.