Obaj rozmówcy Gazeta.pl zastrzegają, że ostatecznych planów rzdu na nowy program szkoleń wojskowych nie znają, ale ich zdaniem na podstawie tego co politycy już powiedzieli w mediach, obraz rysuje się wyraźny. – To ubranie w nowe szaty tego, co już mamy, czyli Dobrowolnej Zasadniczej Służby Wojskowej (DZSW) oraz programu trenuj z wojskiem i sprzedanie tego jako nowego programu – mówi Gazeta.pl anonimowo doświadczony żołnierz.
Płk Lewandowski, który po odejściu z czynnej służby pracuje jako instruktor i wykładowca w Centrum Szkolenia Wojsk Obrony Terytorialnej, ma podobne zdanie. – Można wnioskować, że po trochu dublujemy Dobrowolną Zasadniczą Służbę Wojskową. Tylko upośledzoną, bo tam jest jednak minimum miesiąc szkolenia i potem dodatkowo specjalistyczne, jak ktoś chce pójść na zawodowstwo – mówi.
Szczere chęci nie stworzą rezerw
Zdaniem byłego wojskowego we wszystkim, co teraz proponuje rząd, jest jeden fundamentalny problem, czyli dobrowolność udziału. – Idea tego rodzaju szkoleń jest jak najbardziej słuszna. Jednak ich zupełna dobrowolność to już kwestia bardzo dyskusyjna. Nie znam państwa, gdzie bez żadnego przymusu zbudowano realne rezerwy – mówi płk Lewandowski. – Przywoływana przez polityków za przykład Szwajcaria może jak najbardziej być źródłem świetnych inspiracji. Tylko tam nie ma dobrowolności. Jest przymus i kara za niespełnienie obowiązku. Jak można więc kopiować jakieś rozwiązania, pomijając ich fundamentalny element? – dodaje.
Plany są natomiast raczej ambitne. W perspektywie dekady wojsko zawodowe, Wojska Obrony Terytorialnej i DZSW mają liczyć 300 tysięcy ludzi, do tego 150 tysięcy aktywnej rezerwy często powoływanej na ćwiczenia i kolejne 150 tysięcy zwykłej rezerwy, ćwiczącej rzadziej. – To by oznaczało zdolność do wystawienia ponad półmilionowej armii w ciągu około miesiąca. Poważna siła, która bez wątpienia byłaby w stanie przeciwstawić się Rosji – mówi płk Lewandowski.
Emerytowany wojskowy powątpiewa jednak w zdolność do osiągnięcia tych liczb tylko na zasadzie dobrowolności. Jego zdaniem, jeśli chcemy budować tak duże wojsko w tak krótkich terminach, nie ma innej możliwości niż użycie jakiegoś przymusu. – W Polsce przymusowa zasadnicza służba wojskowa kojarzy się jak najgorzej. Ja też nie mam dobrych wspomnień. Tylko jeśli chcemy naprawdę skutecznie zrobić to, co deklarują politycy, to moim zdaniem nie ma innej drogi jak powrót do obowiązkowej służby. Tylko inaczej niż kiedyś. Lepiej i korzystając na przykład częściowo ze wzorców szwajcarskich – uważa były wojskowy.
Na przykład tego co można osiągnąć połączeniem odpowiedniej dozy obowiązku, zachęt i korzyści, oraz przemyślanego i dobrze zaplanowanego systemu szanującego obywatela, ma krótką anegdotę. – Podczas misji w Libanie miałem okazję współpracować z panią major ze szwajcarskiego wojska. Rezerwistka. Okazało się, że jest panią wiceprezes w jakimś banku. Pytałem więc, co myśli sobie jej pracodawca na zniknięcie tak cennego pracownika na pół roku. Odparła, że problemy to by miała, gdyby odmówiła powołania pod broń i wyjazdu, a nie odwrotnie. Inna mentalność i świadomość społeczna – opowiada płk Lewandowski.
Trzeba specjalistów, nie ludzi z wizytą
Obaj wojskowi mają też duże obawy związane z tym, jak będzie wyglądać wykonanie nowych szkoleń. Niepokój budzą zwłaszcza 1- czy 3- dniowe kursy, które teraz są już znane wojsku pod postacią programów „trenuj z wojskiem” czy „weekend z wojskiem” wprowadzonych za poprzedniego rządu. – Jaka może być wartość szkolenia, kiedy w tej ekstremalnej jednodniowej formie jest na nie w praktyce kilka godzin? Prezentacja w Power Poincie na temat jednostki, kilka chwytów samoobrony, zapoznanie z indywidualnym pakietem medycznym i pokazanie broni. Jaką wartość dla wojska ma człowiek po takim „przeszkoleniu”? – mówi anonimowy żołnierz.
Płk Lewandowski jest zdania i ma w tym zakresie praktyczne doświadczenie, że aby zapewnić rezerwiście podstawową wiedzę i umiejętności, to trzeba na to poświęcić około 100 godzin szkoleniowych. W praktyce jakiś miesiąc. – Tylko to nie jest potem człowiek, którego można powołać pod broń i dwa dni później posłać na front. On dalej będzie wymagał specjalistycznego szkolenia. Jednak ten podstawowy miesiąc będzie miał za sobą i tyle czasu zaoszczędzimy podczas wojny – opisuje. – Po tym szkoleniu wstępnym można rezerwistę powoływać na dodatkowe. Dajmy na to po kilka razy na kilka tygodni na przestrzeni lat. Elastycznie, tak żeby człowiek miał jakiś wybór terminów i dostosowania tego do życia cywilnego – dodaje płk Lewandowski.
Znaczenie tego drugiego etapu podkreśla anonimowy żołnierz zawodowy, mocno rozczarowany brakiem położenia nań dużego nacisku w najnowszych zapowiedziach rządu. – Wszyscy wiedzą, że tego czego nam najbardziej brakuje, to rezerwiści specjaliści. Tacy, którzy obsłużą bardziej skomplikowaną broń czy wyposażenie, bo tego w nowoczesnym wojsku jest coraz więcej. Tymczasem największy wysiłek MON idzie na tworzenie zasobu powierzchownie przyuczonych najzwyklejszych strzelców. Bo „sztuka jest sztuka” – mówi. Odwołuje się przy tym do filmu „Kroll” z 1991 roku, który brutalnie pokazywał patologie Wojska Polskiego i obowiązkowej służby w tamtych czasach. Między innymi to, że człowiek i to, kim jest oraz co umie były nieistotne dla rządzącej wszystkim bezmyślnej statystyki. Film pozostaje częściowo aktualny.
Gdzie i kim?
Pozostaje jeszcze nieporuszona szerzej przez polityków kwestia tego jak realizować gwałtownie zwiększoną ilość kursów. Do 2027 roku w ramach nowej inicjatywy przeszkolonych ma zostać 100 tysięcy osób. – Szybkie wdrożenie takich rozwiązań i szkolenia na taką skalę, oznaczałoby ogromne obciążenie dla jednostek wojskowych, które i tak już cierpią na ogromne braki kadry oraz instruktorów. Dodatkowo dla tych ludzi trzeba mieć wyposażenie, a odpowiedniego aktualnie brakuje nawet zawodowemu wojsku – mówi płk Lewandowski.
Bardziej dosadnie mówi o tym anonimowy żołnierz. – Już teraz armia zawodowa sama się praktycznie nie szkoli. Nie ma na to czasu. Jest permanentna zapaść od wielu lat. Najpierw była pandemia, potem granica, a na to doszły pikniki, szkolenie DZSW, Legii Akademickiej, klas mundurowych, trenuj z wojskiem… Jak raz na miesiąc dowódca zbierze na raz 70 procent swoich ludzi, to jest sukces. Kiedy dodać do tego problem z dostępnością strzelnic, stanem garnizonowych ośrodków szkolenia i poligonów… – opisuje. Dodaje, że presja na osiągnięcie odpowiednich statystycznych wyników we wszystkich programach szkoleniowych zarządzonych przez MON prowadzi do sytuacji czasem absurdalnych. – Żołnierzy DZSW szkolą z absolutnie najprostszych, najbardziej podstawowych elementów wojskowego rzemiosła wysoce wyspecjalizowane jednostki, jak na przykład radiotechniczne, Morska Jednostka Rakietowa czy wojska specjalne. Nie tędy droga – mówi żołnierz.
Zdaniem obydwu rozmówców Gazeta.pl optymalnym rozwiązaniem byłoby stworzyć specjalne ośrodki szkoleniowe, które zajmowałyby się tylko rezerwistami. – Na przykład ze szkieletową kadrą zawodową, a większością instruktorów powoływanych z rezerwy. Wtedy na turnus szkoleniowy taki ośrodek byłby mobilizowany do pełnej sprawności, a po nim w praktyce zamykany – mówi płk Lewandowski. Anonimowy żołnierz jako podstawę do szybkiego stworzenia czegoś w tym rodzaju sugeruje wykorzystanie kompanii szkolnych. Praktycznie każda brygada ma taką w strukturach, ale są rozwijane jedynie na czas na czas wojny, głównie w celu szkolenia napływających uzupełnień za ludzi straconych w walce. – Przy naszych obecnych potrzebach to by mogła być szkieletowa obsada złożona z żołnierzy zawodowych uzupełniona na czas turnusu aktywną rezerwą. Tanio i efektywnie. Jest z tym jednak jeden podstawowy problem. Ta kompania wymagałaby miejsca w koszarach, magazynu broni czy zaplecza sanitarnego. I to jest poważna sprawa, brak infrastruktury – mówi anonimowy żołnierz.
Po trzech dekadach redukcji i pozbywania się przez wojsko nieruchomości, niepotrzebnych relatywnie niewielkiemu wojsku zawodowemu, teraz nieuchronnie jest problem po przestawieniu wajchy w drugą stronę. Choć wojsko zaczęło dużo inwestować w infrastrukturę, to klasyczne koszary, ośrodki szkoleniowe i strzelnice nie są czymś, co powstaje szybko. Na pewno nie dość szybko, aby móc zapewnić sensowne warunki dla dodatkowych dziesiątek tysięcy osób szkolonych rocznie. Płk Lewandowski jest jednak zdania, że jak się by naprawdę chciało, to by się dało. – Mamy przecież XXI wiek. Całe miasteczka są budowane w technologii modułowej. Naprawdę nie dałoby się takiego ośrodka na szybko zbudować? W tym ze strzelnicą kontenerową? Przecież mamy polskie firmy, które to oferują. Owszem, byłyby to koszta, ale coś takiego byłoby przydatne potem też na wypadek wojny. Modułowe i mobilne – stwierdza.
Obaj wojskowi wspominają też o możliwości wsparcia całego procesu przez prywatną inicjatywę, choć to byłoby spore wyzwanie formalnie i mentalne dla wojska. Czyli zlecenie prowadzenia podstawowych szkoleń firmom, które musiałyby same zadbać o odpowiednie warunki i sięgnąć po ciągle młodych wojskowych emerytów. – Tylko trzeba by stworzyć jasne wymogi, certyfikować i oceniać wykonanie. Na początku to by pewnie oznaczało kilkaset osób przeszkolonych rocznie, ale po kilku latach pewnie mówilibyśmy o tysiącach – mówi płk Lewandowski.
W praktyce wszystko by się więc dało, ale pod kilkoma warunkami. Po pierwsze szczerego podejścia polityków do tematu konieczności przygotowania się na najgorsze, a nie pozostawienia tego dobrowolności. Po drugie przygotowania programu szkoleń godzących potrzeby wojska z racjonalnym obciążeniem obywatela. Po trzecie stworzenia odpowiednich warunków do tychże szkoleń. Bez tego będziemy mieli do czynienia z programem iluzji tworzenia rezerw Wojska Polskiego.