Jeden wielki chaos. Tak najkrócej można podsumować spektakularną rejteradę (rezygnację z ryzykownych działań – red.) Donalda Trumpa z ogłoszonej w zeszłym tygodniu z wielką pompą ofensywy celnej przeciwko całemu światu. „Dzień wyzwolenia” Ameryki, o którym mówił polityk-miliarder, szybko odchodzi w zapomnienie.
Co więcej, ze strony amerykańskiej administracji bije wrażenie komunikacyjnego i decyzyjnego chaosu. Część współpracowników prezydenta była zaskoczona jego decyzją tak samo jak setki milionów Amerykanów, część odruchowo zaczęła ją tłumaczyć jako wybitną i z góry zaplanowaną strategię, a sam Donald Trump rozkłada ręce i z rozbrajającą szczerością przyznaje, że „ludzie trochę się wystraszyli”. Szybko dodaje jednak, że cała sytuacja pokazuje jego „elastyczność”.
O ile ta elastyczność jest co najmniej dyskusyjna, o tyle z historii o „dniu wyzwolenia” płynie dla Amerykanów i dla świata cenna nauka, a także kilka ważnych wniosków. Oto one.
Donald Trump nie wytrzymał presji
Po pierwsze, presja ma sens. A presji na administrację Trumpa było w ostatnim tygodniu naprawdę dużo.
Amerykanie wyszli na ulice protestować przeciwko nadchodzącym niedoborom produktów oraz podwyżkom cen dóbr i usług. Podwyżkom, które najmocniej uderzyłyby w biedniejszą część społeczeństwa, czyli w dużej mierze elektorat Trumpa.
Wall Street przez kilka kolejnych dni „płynęła czerwienią”, a spadki wartości kluczowych indeksów i spółek przekraczały nawet te z czasów pandemii koronawirusa. Co więcej, najmocniej traciła „Wspaniała Siódemka”, czyli amerykańscy giganci technologiczni z Doliny Krzemowej – perła w koronie amerykańskiej gospodarki i biznesowo-polityczne zaplecze urzędującego prezydenta.
Amerykańscy i światowi ekonomiści wyliczali, że Donald Trump wepchnął Stany Zjednoczone na autostradę do recesji, a w najlepszym razie poważnej stagnacji gospodarczej. Sam wzrost inflacji szacowany na 2-2,5 pkt proc. – z obecnych około 3 proc. do ponad 5 proc. Dodając do tego drastyczne podniesienie kosztów życia obywateli i potężne straty kluczowych amerykańskich firm dawało to bardzo wątpliwą wizytówkę prezydenta, który przedstawiał się Amerykanom jako wielki spec od gospodarki.
Świat wcale nie przeraził się ofensywą celną Trumpa i nie złożył mu nazajutrz hołdu lennego. Oczywiście były państwa, które chciały i nadal chcą porozumieć się z Amerykanami, ale najwięksi gracze – zwłaszcza Unia Europejska i Chiny – powiedzieli bardzo dobitnie: odpowiemy na wasze cła z całą mocą i będziemy walczyć do końca.
Przegrane starcie z globalizacją
Po drugie, nikt nie wygra z globalizacją. Donald Trump taki pojedynek podjął i przegrał go po tygodniu. Bo właśnie cofnięcie za pomocą ofensywy celnej zmian gospodarczo-handlowych z ostatniego półwiecza było jednym z celów jego administracji. Produkcja, choć nieopłacalna ze względu na koszty pracy, miała wrócić do Stanów Zjednoczonych, a sama Ameryka chciała żyć w oderwaniu od realiów rynkowych.

Donald Trump uważał, że skomplikowany, trwający od dekad proces, można zawrócić albo przynajmniej mocno skorygować jedną, prostą decyzją. Teraz już wie, że nie można. A przynajmniej nie bez zapłacenia ceny, której on sam najwyraźniej płacić jednak nie chce.
Chiny, czyli wróg numer jeden
Po trzecie, Chiny są dzisiaj wrogiem Ameryki. Stanowią dla niej strategiczne zagrożenie i największe geopolityczne wyzwanie. Nawet wycofując się ze swojej ofensywy celnej Donald Trump pokazuje to bardzo jasno. Wszak tylko wobec Państwa Środka nie zawiesił na 90 dni swojej zeszłotygodniowej decyzji (a także kilku kolejnych z ostatnich dni). Mało tego, coraz to nowe transze ceł z obu stron wprowadzane są niemal taśmowo, a napięcie na linii Waszyngton-Pekin osiąga nieznane w ostatnich latach poziomy.

Na razie jest to napięcie głównie gospodarcze, ale w tle rywalizacji o miano gracza numer jeden na planecie są też wątki militarne (Tajwan) czy geopolityczne (wizja porządku światowego: amerykocentrycznego albo rozproszonego).
Nawet Ameryka potrzebuje przyjaciół
Po czwarte, nie można walczyć z całym światem naraz. I to nawet będąc największym na planecie mocarstwem. Donald Trump właśnie się o tym przekonał. Od początku swojej drugiej kadencji amerykański prezydent robi wszystko, żeby zniechęcić do Stanów Zjednoczonych ich dotychczasowych sojuszników i przyjaciół. Jednak wypowiedzenie wojny handlowej blisko 60 państwom było wydarzeniem bez precedensu. Amerykański prezydent liczył, że przerażone widmem konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi kraje szybko złożą mu hołd lenny. Przeliczył się.
Nałożenie ceł wzajemnych tylko spotęgowało opór zagranicznych partnerów, którzy zdali sobie sprawę, że ustąpienie teraz podporządkuje ich Ameryce (i woli Trumpa) na lata. O ile ich sprzeciw nie zaskoczył Trumpa, o tyle jego skala i zdecydowanie – już tak.
Waszyngton mógłby próbować łamać kręgosłupy kolejnym krajom i z racji dysproporcji sił zapewne w większości przypadków zakończyłoby się to sukcesem. Rzecz w tym, że supermocarstwo nie jest supermocarstwem, jeśli stoi samotnie. Potęga powinna przyciągać innych, a nie ich odpychać. Tymczasem kolejne działania Trumpa na arenie międzynarodowej – konflikty z Meksykiem, Kanadą, Danią, Unią Europejską, podważanie sensowności NATO czy ostatnio ofensywa celna – robią bardzo dużo, żeby Ameryka (przynajmniej ta pod jego rządami) stała się samotnym gigantem.
Cła zawieszone, ale wiarygodność nie wróci
Po piąte, być może decyzja o nałożonych na cały świat cłach wzajemnych została zawieszona na 90 dni, ale efektów politycznych i wizerunkowych, które jej wprowadzenie wywołało, Biały Dom zawiesić już nie może. A te są dla Stanów Zjednoczonych brutalne. W oczach świata Ameryka jawi się po „operacji celnej” jako partner kompletnie nieprzewidywalny, a przez to groźny. Partner, który jednego dnia mówi jedno i zarzeka się, że to nienaruszalna strategia, a drugiego dnia zmienia zdanie i udaje, że nic się nie stało.

Z takim partnerem nie sposób planować długoterminowo. Nie sposób mu zaufać i na nim polegać. Taki partner nie daje poczucia bezpieczeństwa, a wręcz takie poczucie odbiera. Nieoficjalnie otoczenie Trumpa szczyci się, że nieprzewidywalność prezydenta i skłonność do podejmowania skrajnych decyzji są jego dużymi atutami. Partnerzy Ameryki widzą to jednak trochę inaczej.
Ma to niebagatelne znaczenie, bo Ameryka potrzebuje sojuszników, żeby chronić i realizować swoje interesy. Zwłaszcza te związane z Azją Południowo-Wschodnią i konfrontacją z Chinami. Samotnej Ameryce trudno byłoby pokonać Chiny – czy to gospodarczo, czy tym bardziej militarnie. Dla Ameryki skonfliktowanej z resztą świata, zwłaszcza z Unią Europejską, byłoby to niemal niemożliwe. Trump chyba właśnie to zrozumiał.