Wyniki są, jakie są. Rafał Trzaskowski w pierwszej turze wyprzedził Karola Nawrockiego o niecałe 2 punkty procentowe. Na trzecim miejscu wylądował – spodziewanie – Sławomir Mentzen, na czwartym – niespodziewanie – Grzegorz Braun. Wyborcy skrajnej prawicy, która z „tęczowego Rafała” od miesięcy stara się zrobić szatana z piekła, łącznie z wyborcami Nawrockiego to w sumie ponad 50 proc. Jasne, elektoraty to ludzie, nie cyferki, nie da się ich przerzucić między kandydatami jak worka ziemniaków. Ale to nie jest wesoła sytuacja dla Rafała Trzaskowskiego. Na sztab – i część Polaków – padł blady strach.
„Brak głosu na Trzaskowskiego będzie zdradą”
Poziom lęku widać po tym, z jakimi hasłami do boju ruszają najbardziej zapamiętali zwolennicy Koalicji Obywatelskiej (czy też: najbardziej zapamiętali przeciwnicy Prawa i Sprawiedliwości). Od niedzieli trwa festiwal straszenia, obrażania i szantażowania dwóch grup. Po pierwsze: besztani są kandydaci z pierwszej tury. (Ale tylko niektórzy, na Mentzena nikt nie krzyczy). Po drugie: dostaje się tym ich wyborcom, którzy ośmielają się rozważać nieoddanie głosu na Trzaskowskiego. (I znów: wyborców Mentzena nikt nie uświadamia, że za prezenty podatkowe dla firm chcą „sprzedać Polskę sutenerowi”). Trzy przykłady:
- Strajk Kobiet opublikował listę żądań do Magdaleny Biejat, Szymona Hołowni, Joanny Senyszyn i Adriana Zandberga. „Żądamy, abyście poparły i poparli Rafała Trzaskowskiego w II turze. Żądamy Waszego zaangażowania w jego kampanię, pracy wśród ludzi, obecności na wiecach i niedzielnym marszu. To nie jest czas na urlop, odpoczynek, wewnętrzne rozliczenia i planowanie Waszych dalszych karier”. Tę czwórkę polityków Rafał Trzaskowski nazwał „przyjaciółmi” już w czasie wieczoru wyborczego. W mojej ocenie przyjaciół raczej wypada poprosić o przysługę, a nie wysuwać żądania niczym porywacz w liście o okup, ale być może Strajk Kobiet lepiej zna się na przyjaźni.
- Michał Bilewicz postanowił porównać osoby niegłosujące na Trzaskowskiego do morderców Żydów. Cytuję cały wpis: „Nie dajcie się zwieść. Wybór jest prosty: sprowadza się do tego, po której stronie stodoły w Jedwabnem staniesz. Czy z jej podpalaczami, dobijającymi ofiary siekierami i widłami? Czy może po stronie Antoniny Wyrzykowskiej, która ratowała Żydów, za co musiała uciec z miasta?”.
- Wojciech Tochman ogłosił, że „brak jednoznacznego i wyraźnego poparcia dla Trzaskowskiego będzie nie tylko polityczną głupotą, ale i zdradą”. I dalej: „Brak głosu na Trzaskowskiego będzie głosem za wojną, za zabijaniem, za gwałceniem, za porywaniem dzieci i za zniszczeniem wszystkiego, co mamy. […] Czego pan nie rozumie, panie #Zandberg? Pójdzie pan walczyć, czy sp*****li do Argentyny po pierwszym wyciu syren?”. Uff.
Spuśćmy zasłonę milczenia na to, czy do Argentyny historycznie sp*******li z Europy lewicowcy, czy raczej ludzie o zgoła innej orientacji politycznej. Skupmy się na pretensjach do Adriana Zandberga. Polityk Razem jest posłem opozycji, nie koalicji. W kampanii pozycjonował się jako kandydat protestu wobec duopolu. Jak mówił: „POPiS-owy układ zatrzymuje Polskę w miejscu, blokuje nasz rozwój. […] Kaczyński i Tusk są niezdolni do porozumienia. Tych dwóch facetów karmi Polskę pustą nienawiścią. Nie stać nas na to, żeby to trwało dalej”. W czasie wieczoru wyborczego w niedzielę Zandberg ogłosił, że nie przekaże nikomu poparcia, a jego wyborcy sami podejmą decyzję. Od tego czasu harcownicy KO obrzucają go za to w internecie najgorszymi wyzwiskami. A wyborcy Zandberga patrzą na te kubły pomyj i – jak piszą – nie bardzo ich to zachęca do głosowania na Trzaskowskiego.
To nie pierwszy raz, kiedy winę za (przyszłe albo przewidywane) porażki Platformy Obywatelskiej ponoszą wszyscy, tylko nie ona sama. W październiku 2015 roku wybory parlamentarne wygrał PiS. Już wcześniej były sygnały, że Polacy po ośmiu latach rządów PO nie bardzo pragną kontynuacji: w maju Andrzej Duda pokonał Bronisława Komorowskiego. Ale i tak winą za zwycięstwo PiS chętnie obarczano Razem. Młoda, bo założona kilka miesięcy wcześniej, oddolna partia zdobyła wtedy 3,62 proc. głosów – ale w optyce części komentatorów urosła do potężnej niszczycielskiej siły. To nie Ewa Kopacz i Grzegorz Schetyna zrobili słabą kampanię. To nie Janusz Palikot z Leszkiem Millerem nie potrafili zdobyć zaufania wyborców. To nie Beata Szydło przekonała Polaków rewolucyjną obietnicą powszechnego 500+. Nie, wszystko zepsuła partia Razem i jej złośliwy udział w wyborach.
Idźmy dalej. W roku 2020 trzecie miejsce w pierwszej turze wyborów prezydenckich uzyskał Szymon Hołownia. Przed drugą turą ogłosił, że on sam zagłosuje na Trzaskowskiego, ale „bez przyjemności”. Nie wezwał też do tego swoich wyborców. Internetowi fani Platformy zagotowali się dokładnie tak jak teraz w przypadku Zandberga. Na Hołownię i jego wyborców wylała się fala hejtu. I znów: to nie sztab Koalicji Obywatelskiej sam nawarzył sobie piwa, choćby wymianką kandydatów na ostatniej prostej. To nie Rafałowi Trzaskowskiemu nie udało się przekonać niezbędnej liczby wyborców. Nie, to Hołownia, piąta kolumna PiS, zdradził o świcie i załatwił Andrzejowi Dudzie drugą kadencję.
Efekty? Przytoczę anegdotę. W kampanii parlamentarnej w 2023 jeździłam na partyjne wiece, żeby pisać o nich w Gazeta.pl. Na jednym z nich byłam świadkiem, jak działaczka Polski 2050 weszła w spór z wyborczynią Trzaskowskiego. Jak powiedziała, ona sama trzy lata wcześniej w drugiej turze sama oddała na niego głos – ale przez to, jak internetowi platformersi obrażają wyborców Hołowni, już nigdy więcej tego nie zrobi. „Na Lewicę zagłosuję, a na Platformę nie. Za to, jak nas atakują” – ogłaszała z mocą. Nie twierdzę oczywiście, że każdy będzie miał aż tak kategoryczne stanowisko. Ale twierdzę, że jak się kogoś wali pałką po głowie, nazywając idiotą czy zdrajcą, to ten ktoś raczej okopie się na własnych pozycjach niż przyzna rację temu, kto wali. Jeśli Rafał Trzaskowski, Donald Tusk, Roman Giertych chcą myśleć o wygranej z Nawrockim, powinni jak najpilniej powstrzymać swoich harcowników, którzy właśnie robią więcej szkody niż pożytku.
Trzy kroki, żeby myśleć o zwycięstwie
Ale miota się nie tylko część wyborców Trzaskowskiego. Miota się też – w kwestiach strategii – sam sztab. Rafał Trzaskowski przez ostatnie dni usiłuje przedstawić się jako kandydat wszystkich po kolei. „Idę po zwycięstwo dla kobiet, dla lekarzy i lekarek, dla nauczycieli i nauczycielek, dla seniorów i seniorek, dla młodego pokolenia, dla przedsiębiorców” – mówił w niedzielę wieczorem. W poniedziałek stanął na konferencji z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, żeby zabiegać o poparcie rolników. We wtorek pojawił się ukłon w stronę lewicy – Magdalena Biejat ogłosiła, że Trzaskowski zawetuje dopłaty do kredytów, podpisze ustawę aborcyjną, a pod jego egidą odbędzie się dyskusja o sprawiedliwszym systemie finansowania NFZ. Ledwo wyborcy lewicy – którym nie trzeba wiele, żeby zagłosować przeciw Nawrockiemu – zdążyli się ucieszyć, a już uśmiech spełzł im z twarzy. Tego samego dnia Trzaskowski zapowiedział, że uda się do Sławomira Mentzena (znanego przeciwnika aborcji oraz zwolennika prywatnej ochrony zdrowia), by dyskutować o jego liście postulatów. Znajduje się na niej m.in. obietnica, że prezydent nie zgodzi się na podwyższenie żadnych podatków czy składek. A we wtorek wieczorem niedźwiedzią przysługę wyświadczył Trzaskowskiemu kolega. Poseł Przemysław Witek, pytany w Polsat News, czy Trzaskowski naprawdę nie podwyższy żadnych podatków, powiedział beztrosko: – Cóż szkodzi obiecać?
Jeśli Polska to staw, a wyborcy to ryby, Rafał Trzaskowski stoi po kolana w wodzie i próbuje łapać je ręką na oślep. Nie widać przemyślanej strategii w jego ruchach, nie widać pomysłu w sztabie, nie widać energii w kandydacie i generalnie wielu rzeczy nie widać, ale jakbym miała mówić Trzaskowskiemu, co może zrobić, żeby jeszcze obrócić sytuację na swoją korzyść, to bym mu powiedziała trzy rzeczy.
Punkt pierwszy: grać na mobilizację. Wybory prezydenckie nie do końca są o tym, jaki procent cudzych wyborców się przejmie. W dużej mierze chodzi o to, ilu obywateli zostanie w domu. Rafał Trzaskowski, żeby myśleć o wygranej, musi maksymalnie zmobilizować własną szeroko pojętą bazę. Owszem, niedzielna frekwencja (ponad 67 proc.) jak na pierwszą turę była rekordowa – ale w wyborach parlamentarnych dwa lata temu do urn poszło ponad 74 proc. Polek i Polaków. To rezerwa, którą wciąż można próbować uruchomić. Ale przede wszystkim nie można odstraszać tych, którzy głosowali już w pierwszej turze. A obecna strategia Trzaskowskiego – jedną ręką próbować przechwycić elektorat Mentzena, drugą ręką wyborców lewicy – to przepis na to, żeby nie złapać żadnych.
No dobrze, a jak mobilizować? To już punkt drugi: postraszyć. To Platforma Obywatelska ma przećwiczone – od lat w kampaniach wyborczych straszy wyborców Jarosławem Kaczyńskim. Tyle że Kaczyński nie działa już w tej roli najlepiej. Wszystkie rządy się zużywają, ale Prawo i Sprawiedliwość przez osiem lat zużyło się wyjątkowo mało. W roku 2023 to wciąż ono dostało najwięcej głosów. Ale dziś, w wyborach prezydenckich, Trzaskowski mógłby przylepić do Karola Nawrockiego nie tylko tę partię, która oficjalnie go popiera. W pierwszej turze nadspodziewanie wysokie poparcie zdobyła skrajna prawica – Sławomir Mentzen i Grzegorz Braun. Zwłaszcza wynik tego ostatniego wielu zmartwił i przestraszył. To tej siły, a nie PiS-u, obawia się szeroko pojęta baza Trzaskowskiego – czyli wyborcy, którzy lubią być w Unii, nie pragną aborcyjnego zamordyzmu, popierają broniącą się Ukrainę i nie chcą koronować Chrystusa na króla Polski. To tym pakietem 3w1 – PiS, Konfederacja, Braun – można dziś pomachać wyborcom przed nosem. Sztab KO nie musi wymyślać żadnych sztucznych wrogów (jak zrobił to w roku 2020 Andrzej Duda, mobilizując swoją bazę wokół kampanii przeciw osobom LGBT). Wróg już jest. Bardzo wielu Polek i Polaków już dzisiaj się go obawia. Trzaskowski zrobił pierwszy nieśmiały krok w tym kierunku, mówiąc w niedzielę, że Nawrocki jest kandydatem radykalnym, ekstremą. Nic prostszego jak podpiąć pod tę ekstremę także Mentzena i Brauna.
Punkt trzeci: udowodnić, że ma się jaja. (Niech mi Bóg wybaczy, że używam takiej frazy w poważnym tekście o polityce, ale żadna inna nie oddaje sedna sprawy). Jedną z główną przyczyn niechęci i braku zaufania do Rafała Trzaskowskiego jest jego – prawdziwa czy rzekoma, nie mnie oceniać – bezideowość. O polityczne wolty i brak poglądów oskarżają go i biejatowcy (wstydzi się tęczowej flagi!), i mentzeniści (teraz to nie chce uchodźców, a kiedyś chciał!). W USA dokładnie takie same nastroje wobec Kamali Harris walnie przyczyniły się do jej porażki. Pisałam o tym – właśnie w kontekście kampanii Rafała Trzaskowskiego – już w lutym, w tekście „Trzaskowski papuguje błędy Harris. A powinien się uczyć od Trumpa”. I zacytuję teraz ten tekst, bo w tej sprawie nie zmieniło się kompletnie nic. „Nastał czas silnych, twardych polityków? Dobrze! Jeśli ktoś chce być silnym, twardym, dojrzałym politykiem, to musi wyjść i pokazać, że ma własną wizję świata, że w coś wierzy, że o coś zawalczy, że nie ma tak, że ktoś go zatrzyma”.
Teraz Trzaskowski ma ostatnią okazję, żeby tak się przedstawić wyborcom. Koszt? Elektorat Konfederacji, oczywiście, ale jego szanse w tej grupie na dziś wydają się niespecjalne. Mentzen pół swojej kampanii zbudował na sloganie, że „ma największe szanse pokonać Trzaskowskiego w drugiej turze” (a więc: wszystko, byle nie tęczowy Rafał). Nawrocki już zapowiedział, że zaakceptuje całą listę pomysłów Mentzena zamiast o niej dyskutować. A nawet gdyby Trzaskowski pokornie podpisał całość, to coś mi mówi, że po haśle „Cóż szkodzi obiecać?” niewielu konfederatów uwierzy w szczerość jego intencji.
Być może kiedy zamykają się drzwi do serc mentzenistów, otwiera się okno do mobilizacji centrum. Trzaskowski mógłby zbudować ostatnie dni kampanii na przekazie, że trzeba ruszyć do urn nie po to, żeby powstrzymać ten nudny PiS, tylko po to, żeby Nawrocki nie umeblował nam Polski wspólnie z Braunem i Mentzenem. Że trzeba postawić tamę faszystom i radykałom, którzy pchną nas w objęcia Putina. Że musimy się obronić przed władzą biskupów, zakazem rozwodów, przemocą w szpitalach. W sprawie bycia zawezwanym na audiencję u Mentzena Trzaskowski mógłby nawet zagrać va banque. Walnąć pięścią w stół, ogłosić, że nie będą mu tu żadnych list żądań przedstawiać ekstremiści, którzy nienawidzą kobiet, Europy, wolności i generalnie wszystkiego, co w naszym życiu dobre i piękne. Czy to ryzykowna strategia? Być może. Ale też nie jest tak, że Trzaskowski na tym etapie może przebierać w pomysłach, które dają gwarancję sukcesu. Wyborcy chcą czegoś więcej niż mdły, zmęczony uśmiech i obłe słowa o tym, że warto rozmawiać. Potrzebują ognia w oczach, więcej serca, wiary, gniewu – i wroga, przeciw któremu można się zjednoczyć. Trzy lata temu we Francji właśnie na emocji oporu wobec skrajnej prawicy wybory wygrał centrowy, liberalny Emmanuel Macron. Dzisiaj w Polsce – gdyby chciał – miałby szanse na niej wygrać centrowy, liberalny Rafał Trzaskowski.
Szczegółową analizę wyników pierwszej tury wyborów znajdziecie w „Co to będzie w Belwederze”: