„Pan znowu kłamie”, „pan zawsze kłamie”, „PiS przez osiem lat…”, „a Donald Tusk wciąż…”, „to wy zrobiliście!”, „nie, to wy zrobiliście!”. Debata prezydencka 23 maja, w której zmierzyli się Karol Nawrocki i Rafał Trzaskowski, stała się soczewką, w której skupiło się to, co w polskiej polityce najgorsze. Czyli klincz, w którym tkwią dwie główne siły polityczne. Totalny brak idei, która nawet jeśli nie uwiedzie od razu wyborców, to przynajmniej ich zainteresuje. Rytualne już przepychanki, kto co zrobił, czego nie zrobił i kto bardziej szkodzi Polsce.
Konia z rzędem temu, kto wyciągnął z tej debaty coś wartościowego. Czy choć jedna nieprzekonana osoba została w czasie tej debaty przekonana? Obaj kandydaci mówili do swoich, przekonywali przekonanych. Naprawdę przykro to pisać, ale tym, co jest najbardziej frapujące w tym całym przedstawieniu było to, czy Karol Nawrocki włożył sobie coś do ust, a jeśli tak, to co to było.
Żeby nie było, że to właśnie ta debata była zła. Nie. Wszystkie poprzednie debaty w tej kampanii były tak samo jałowe i nic niewnoszące. Polegały głównie na wyrzucaniu z siebie inwektyw wobec interlokutorów. Szybko i na oślep, żeby się dało wyciąć setkę do telewizji, a co ważniejsze – wideo na media społecznościowe, żeby hulało po sieci jak to pięknie kandydat zaorał przeciwnika.
Podczas oglądania debat prezydenckich można zagrać w bingo. Na pewno będzie kazalnica dla kandydatów (dlaczego oni muszą przez półtorej godziny – albo nawet dłużej – stać? Jaki to ma sens, nie wiem). Na pewno będzie choć jedna flaga. Będzie jakiś gadżet: zdjęcie, konstytucja, jakiś niewygodny „prezent”. Przynajmniej jeden kandydat będzie miał czerwony krawat, bo ponoć symbolizuje on siłę, determinację i wolę walki. Będzie zegar i gong, żeby się kandydat nie rozgadał. Będzie 60-90 sekund na wypowiedź i odpowiednio mniej czasu na ripostę. Wszystko to składa się na widowisko, które oglądane kolejny raz staje się nieznośnie męczące.
Co w zamian? Wszak nie można tylko krytykować, wypada zakończyć wywód czymś konstruktywnym. Najwyższy czas zmienić formułę. Bo w obecnej równie dobrze kandydaci mogliby przysłać telewizji nagranie, w którym mówią, co mają do powiedzenia. Telewizja to wyemituje i efekt będzie taki sam. Polka galopka przez tematy też jest bez sensu. Bezpieczeństwo, polityka międzynarodowa, polityka socjalna, gospodarka, a to wszystko szybko, szybko, żeby na pewno zdążyć liznąć każdy temat. Co i tak nie ma znaczenia, bo kandydat i tak wygłosi to, co przygotował ze sztabem, niezależnie od tematu.
Może byłoby lepiej wybrać jeden temat i niech sobie kandydaci rozmawiają o nim przez 90 minut? Przykładowo: wielu Polaków boi się, że Rosja zaatakuje nasz kraj. Słuchamy, drodzy kandydaci, co macie do powiedzenia na ten temat? Jak nas przekonacie, że jako głowa państwa będziecie wiedzieli, co robić i jak? Albo inny temat. Jak ułożyć sobie relacje ze Stanami Zjednoczonymi rządzonymi przez Donalda Trumpa? Posłuchajmy panowie, jeden z was będzie w przyszłości ważnym graczem w polityce międzynarodowej. A może nasze wojsko? Jak je modernizować, kto i jak będzie nas bronił? Któryś z was będzie zwierzchnikiem sił zbrojnych. Przedstawcie nam swój plan. Możecie nawet z tych nieszczęsnych kazalnic. Możecie przemawiać w czerwonym krawacie, proszę bardzo. A możecie się przechadzać po parku w blezerze w romby. To naprawdę dla wyborcy nie ma znaczenia. Poprosimy tylko, żeby te debaty dawały nam temat do przemyśleń, rozmów i co najważniejsze – do g³osowania na któregoś z was.