Poziom mobilizacji. To on okazał się czynnikiem rozstrzygającym o wyniku tegorocznych igrzysk prezydenckich.
Już wyniki I tury wyborów jasno pokazywały, że nastroje społeczne przechyliły się w prawo, a Rafała Trzaskowskiego może uratować jedynie bardzo znaczący wzrost frekwencji. Jej dotychczasowy górny pułap wyznaczała ta z wyborów parlamentarnych w 2023 r., czyli ponad 74 proc. Jednak nawet gdyby tylu wyborców pojawiło się w niedzielę w punktach wyborczych, to prezydent Warszawy nie odniósłby zwycięstwa.
Skąd to wiem? Z przeprowadzonego w niedzielę badania exit poll, wedle którego 58,6 proc. wyborców, którzy nie wzięli udziału w I turze, zagłosowało na Trzaskowskiego. Przy takim rozkładzie poparcia nawet udział dodatkowych 753 tysięcy wyborców (różnica między liczbą uczestników II tury i wyborów parlamentarnych z 2023) nie przesądziłby o zmianie zwycięzcy. Dopiero przy frekwencji wyższej o kolejnych kilka pkt proc., czyli zbliżającej się do 80 proc., Trzaskowski mógłby zniwelować różnicę ponad 333 tysięcy głosów, jakimi pokonał go w niedzielę Karol Nawrocki.
Nie ulega wątpliwości, że prezydent elekt wraz z politykami PiS będzie teraz sondował możliwość rozerwania kordonowej koalicji
Były bokser Nawrocki okazał się w tej najdłuższej w dziejach III RP kampanii prezydenckiej nie tylko odporniejszy na ciosy, ale i bliższy „zwykłym Polakom” niż wielkomiejski Trzaskowski. Jednak zwycięstwo 333 tysiącami głosów, przy ponad dziesięciomilionowym poparciu dla obu kandydatów, trudno nazwać inaczej jak wymęczonym.
Wychodzimy wszakże z tych wyborów nie tylko zmęczeni, ale i podzieleni bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Chciałbym się mylić, ale mam wrażenie, że typ osobowości, jaki reprezentuje zwycięzca, sprawi, że ten podział będzie się na przestrzeni pięciu najbliższych lat jego prezydentury tylko pogłębiał.
Dynamika tegorocznej kampanii nie była szczególnie zaskakująca. Rafał Trzaskowski pozostawał wprawdzie przez cały okres jej trwania liderem sondaży, ale kolejne dwa miejsca zajmowali w nich niezmiennie dwaj prawicowi kandydaci, czyli Karol Nawrocki i Sławomir Mentzen. Różnica między nimi była znacząca i tylko na przełomie marca i kwietnia, przez krótką chwilę wydawało się, że może dojść do zmiany na drugiej pozycji zajmowanej przez Nawrockiego.
Jednak Mentzenowi nie udało się dogonić kandydata PiS i ostatecznie zakończył wybory w I turze z mocnym trzecim miejscem. Co zaskakujące, sztab Trzaskowskiego i wspierająca go Koalicja Obywatelska, aż do 18 maja zachowywali się tak, jakby wierzyli że Szymon Hołownia zdoła dogonić Mentzena.
Tylko w ten sposób można wyjaśnić brak w kampanii kandydata KO jakichś działań obliczonych na pozyskanie bodaj jednej trzeciej zwolenników Mentzena. Taką rolę mógł odegrać chociażby projekt deregulacji.
Oczywiście pod dwoma warunkami. Po pierwsze powinien on być znacznie odważniejszy, po drugie zaś jego twarzą powinien być (obok Rafała Brzoski) kandydat na prezydenta, a nie premier. Trudno uwierzyć, że tak doświadczony polityk jak Donald Tusk nie zdawał sobie z tego sprawy.
Dopiero wynik I tury podziałał na obóz Trzaskowskiego jak kubeł zimnej wody. Nie dość, że Mentzen zdobył w niej niemal 10 pkt proc. więcej głosów niż Hołownia, to zaskakująco duże poparcie uzyskał też Grzegorz Braun. Natomiast różnica między Trzaskowskim i Nawrockim zmalała do mniej niż 2 proc., na co nie wskazywał niemal żaden z przedwyborczych sondaży. Stało się jasne, że kandydat PiS był w nich niedoszacowany.
Podobnie było też z sondażami prowadzonymi przed II turą. Wskazywały one na wprawdzie na spory odsetek niezdecydowanych, ale wśród pozostałych częściej sygnalizowały niewielką przewagę prezydenta Warszawy.
Jeśli sondaże koalicji osłabną, a konflikty doprowadzą do przekształcenia gabinetu Tuska w rząd mniejszościowy, wówczas perspektywa przedterminowych wyborów parlamentarnych stanie się bardzo realna
Jednak wyniki I tury sprawiły, że po 18 maja obóz Trzaskowskiego znalazł się w ewidentnej defensywie. Szansa na zmianę zarysowała się w piątek 23 maja, podczas jedynej debaty z udziałem obu pretendentów. Trzaskowski nie wypadł w niej jednak wyraźnie lepiej niż Nawrocki. Uwagę publiczności przykuło nie to, co obaj kandydaci powiedzieli, ale niecodzienne zachowanie Nawrockiego. Dzięki niemu miliony Polaków dowiedziały się, że istnieje coś takiego jak torebka nikotynowa, od której zażywania Nawrocki najwyraźniej nie potrafi się powstrzymać w stresowej sytuacji.
Skoro jednak wcześniej nie zaszkodziła mu ani sprawa kawalerki pana Jerzego, ani przyznanie się do udziału w chuligańskich ustawkach, to trudno było zakładać, że uczyni to jeden, niefortunny gest, który sztab Nawrockiego przykrył oskarżeniami Trzaskowskiego, iż używał narkotyków.

Dzień wcześniej Nawrocki uczestniczył w nagraniu rozmowy ze Sławomirem Mentzenem, który mimo eliminacji w pierwszej turze konsekwentnie odgrywał rolę języczka uwagi.
To nic nowego: podobnie było z Andrzejem Lepperem w 2005, Grzegorzem Napieralskim w 2010, Pawłem Kukizem w 2015 i Szymonem Hołownią w 2020. Nowością było wykorzystanie przez lidera Konfederacji własnego kanału na YT, aby dodatkowo go wypromować.
Za sprawą debat, jakie przeprowadził z obu rywalami, jego kanał przekroczył próg miliona subskrybentów – inni polscy politycy mogą tylko pomarzyć o posiadaniu tak silniej broni medialnej.
W tracie nagrania Nawrocki robił, co mógł, aby pozyskać przychylność Mentzena, ale nawet podpisanie przez niego tak zwanej deklaracji toruńskiej nie sprawiło, że ten udzielił mu jednoznacznego poparcia. Jak bardzo Mentzen nie przepada za Nawrockim, którego określił mianem człowieka o wizerunku „niezbyt lotnego osiłka”, okazało się w sobotę 24 maja, gdy w jego programie zagościł Rafał Trzaskowski.
Ta sobota mogła się okazać punktem zwrotnym w tej kampanii, ponieważ dla wielu widzów tego programu stało się jasne, że Mentzen pośrednio pomógł kandydatowi Koalicji Obywatelskiej, choć ten odmówił mu na wizji podpisania deklaracji. Podpisał za to swoją książkę, którą Mentzen sam sobie kupił.
Kropkę nad „i” stanowiło późniejsze piwo w toruńskim pubie Mentzena. Zdumieni wyborcy tego ostatniego mogli zobaczyć swojego kandydata przyjacielsko rozmawiającego z Trzaskowskim i organizatorem tego spotkania Radkiem Sikorskim.
Na Mentzena spadły gromy oburzenia ze strony jego własnych zwolenników, dlatego przez kolejne dni próbował na różne sposoby zdezawuować piorunujące wrażenie sobotniego wieczoru. Nie zdecydował się jednak na to, aby uczestniczyć w niedzielnym marszu zwolenników Nawrockiego i otwarcie go poprzeć. Nie zrobił tego zresztą żaden z innych kandydatów, którzy odpadli pierwszej turze.
Tymczasem na konkurencyjnym marszu Trzaskowskiego pojawiły się zarówno Magdalena Biejat, Joanna Senyszyn, jak i Szymon Hołownia – cała trójka jednoznacznie poparła Trzaskowskiego. Jednak suma wyborczego poparcia dla tych kandydatów w I turze była mniejsza niż dla Mentzena, którego – jak wynika z badań exit poll – ponad 80 proc. wyborców ostatecznie poparło Nawrockiego. I to oni, wraz z ponad 90 proc. wyborców Brauna, którzy wzięli udział w II turze, przesądzili o zwycięstwie Nawrockiego.
Czysto formalnie, opierając się wyłącznie na gruncie konstytucji, zwycięstwo kandydata PiS w wyborach prezydenckich nie powoduje automatycznej zmiany rządu. Jednak dla tworzącej go kordonowej koalicji – już i tak pogrążonej w coraz bardziej widocznych sporach – zwycięstwo Nawrockiego oznacza wielkie trzęsienie politycznej ziemi.
Po raz kolejny bowiem – jak przed 10 laty – elekcja głowy państwa odegrała rolę swoistego referendum nad rządem. Tymczasem notowania gabinetu Tuska od dłuższego czasu zniżkowały, ciągnąc za sobą w dół szanse wyborcze Trzaskowskiego. Niezdolność tego ostatniego do pokazania jakiejkolwiek istotnej odmienności od premiera przyczyniła się zresztą walnie do jego porażki.
Nie ulega wątpliwości, że prezydent elekt wraz z politykami PiS będzie teraz sondował możliwość rozerwania kordonowej koalicji. Szanse na stworzenie w obecnym Sejmie nowej większości nie są jednak duże. Wymagałoby to porozumienia PiS z Konfederacją i PSL, a to dla żadnego z tych ugrupowań nie jest obecnie kusząca perspektywa.
Konfederacja, o ile oczywiście utrzyma się rządzący nią duumwirat Mentzena i Bosaka, może liczyć na znacząco większą liczbę posłów w kolejnym Sejmie, a tym samym znacznie silniejszą pozycję w przyszłym rządzie. Z kolei w PSL musiałoby dojść do zmiany lidera i zastąpienia Władysława Kosiniaka-Kamysza politykiem skłonnym zawrzeć sojusz z PiS. Na razie nie widać, aby palił się do tego Marek Sawicki, ani jakikolwiek inny rozpoznawalny ludowiec.
Czy znaczy to, że czekają nas teraz ponad dwa lata kohabitacji rządu Tuska z prezydentem Nawrockim? To jest możliwe, choć będzie to kohabitacja bez porównania bardziej burzliwa od tej, której stroną był Andrzej Duda.
Jeśli jednak sondażowe poparcie dla formacji tworzących obecną koalicję rządową ulegnie wyraźnemu osłabieniu, a konflikty między tworzącymi je ugrupowaniami doprowadzą do przekształcenia gabinetu Tuska w rząd mniejszościowy, wówczas perspektywa przedterminowych wyborów parlamentarnych stanie się bardzo realna.
Wystarczy, aby rządowi zabrakło tych kilkunastu głosów przewagi w Sejmie, jakimi obecnie dysponuje, do uchwalenia budżetu na 2026 r. Prezydent Nawrocki rozwiąże wówczas parlament, a nas będzie czekać kolejna kampania wyborcza.