Interia współpracuje z czołowymi redakcjami na świecie. W naszym cotygodniowym, piątkowym cyklu „Interia Bliżej Świata” publikujemy najciekawsze teksty najważniejszych zagranicznych gazet. Brytyjski „The Economist”, z którego pochodzi poniższy artykuł, ukazuje się nieprzerwanie od 1843 r. i należy do najpopularniejszych na świecie magazynów poświęconych tematyce politycznej i biznesowej. Ma opinię jednego z bardziej wpływowych tytułów prasowych na świecie. Tygodnik od samego początku niezmiennie trzyma się liberalnego kursu.
Zwolennicy Trumpa są zgodni: Ameryka potrzebuje fabryk. Prezydent twierdzi, że robotnicy „patrzyli z bólem, jak zagraniczni przywódcy kradną nam miejsca pracy, zagraniczni oszuści plądrują nasze fabryki, a padlinożercy rozdzierają na strzępy nasz niegdyś piękny amerykański sen„.
Peter Navarro, jego doradca ds. handlu, przekonuje, że cła „zapełnią wszystkie w połowie puste fabryki”.
Howard Lutnick, sekretarz ds. handlu, przedstawia najbardziej karykaturalną wizję ze wszystkich: „Wielomilionowa ludzka armia wkręcająca małe śrubki, aby zrobić iPhone’y – tego rodzaju rzeczy przyjdą do Ameryki”.
Plan Donalda Trumpa: uczynić fabryki znów wielkimi
Przez lata politycy i niektórzy ekonomiści łączyli trend długiego spadku produkcji ze stagnacją płac, opustoszałymi miastami, a nawet kryzysem opioidowym. Tylko w 2000 roku Ameryka straciła prawie sześć milionów miejsc pracy w fabrykach.
Takie zatrudnienie często oferowało absolwentom szkół średnich drogę do stabilnego, spokojnego, dostatniego życia. Fabryki utrzymywały całe miasta, dzięki czemu Pittsburgh zyskał przydomek „Stalowego Miasta”, a Akron – „Kauczukowej Stolicy Świata”.
Nic więc dziwnego, że politycy z całego spektrum chcą przywrócić te miejsca pracy. Rzeczywiście, prezydent Joe Biden podzielał to samo marzenie co jego następca, nawet jeśli miał nadzieję na jego realizację innymi środkami. – Gdzie, do diabła, jest napisane, że już nigdy nie staniemy się światową stolicą przemysłu? – pytał demokrata.
Jest jednak pewien problem: nawet jeśli przemysł powróci, dawne miejsca pracy – niekoniecznie.
Sektor produkcji wytwarza obecnie więcej niż w przeszłości przy mniejszej liczbie rąk do pracy. To transformacja bardzo podobna do tej, jaką przeszło rolnictwo. Powszechnie dostępna praca dla klasy średniej – która w czasach fordowskiego rozkwitu Ameryki przyciągała tłumy do fabrycznych bram – prawie zniknęła.
Z naszej analizy wynika, że praca najbardziej przypominająca zawody produkcyjne z lat 70. nie występuje już w fabrykach, które stały się zautomatyzowane i kapitałochłonne. Podobieństwo widać natomiast w zawodzie elektryka, mechanika lub policjanta, gdyż wszystkie oferują przyzwoite zarobki tym, którzy nie mają dyplomu.
USA. Rozwój technologii a zmiany na rynku pracy
Podczas gdy w latach 70. prawie jedna czwarta amerykańskich pracowników była zatrudniona w przemyśle wytwórczym, obecnie jest to mniej niż jedna dziesiąta. Co więcej, połowa miejsc pracy „produkcyjnych” to stanowiska pomocnicze (odpowiadające za relacje z ludźmi i marketing) lub profesjonalne (jak projektowanie i inżynieria). Mniej niż 4 proc. amerykańskich pracowników faktycznie pracuje na hali produkcyjnej.
Ameryka nie jest w tym przypadku wyjątkowa. Nawet Niemcy, Japonia i Korea Południowa, które mają duże nadwyżki handlowe w zakresie towarów przemysłowych, odnotowują stały spadek udziału tego rodzaju zatrudnienia. W latach 2013-2023 Chiny straciły ponad 20 mln miejsc pracy w fabrykach – czyli więcej niż cała amerykańska siła robocza w produkcji. Badania MFW nazywają ten trend „naturalnym wynikiem pomyślnego rozwoju gospodarczego„.
W miarę bogacenia się krajów automatyzacja zmniejsza liczbę pracowników „na taśmie”, konsumpcja przesuwa się z towarów na usługi, a pracochłonna produkcja przenosi się za granicę.
Nie oznacza to jednak załamania produkcji fabrycznej. W ujęciu realnym jej amerykański wskaźnik jest ponad dwa razy wyższy niż na początku lat 80., a kraj produkuje więcej towarów niż Japonia, Niemcy i Korea Południowa razem wzięte. Jak wskazuje think-tank Cato Institute, amerykańskie fabryki jako takie plasowałyby się na ósmym miejscu wśród gospodarek świata.
Praca w fabryce to nie to, co kiedyś
70 lat temu fabryki oferowały pracownikom rzadki pakiet: dobrą płacę, bezpieczeństwo zatrudnienia, ochronę związkową, duży wybór miejsc pracy i brak wymogu posiadania dyplomu. W latach 80. pracownicy przemysłu produkcyjnego nadal zarabiali o 10 proc. więcej niż ich koledzy w innych sektorach gospodarki. Ich produktywność również rosła szybciej.
Obecnie, patrząc na stawkę godzinową, praca w hali produkcyjnej pozostaje w tyle za rolami nienadzorczymi w usługach.
Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę wiek, płeć, rasę i inne czynniki, widać, że premia płacowa w przemyśle się załamała. Korzystając z metod podobnych do Departamentu Handlu USA i Instytutu Polityki Gospodarczej, szacujemy, że do 2024 r. premia spadła o ponad połowę od lat 80. Ponadto dla osób bez wyższego wykształcenia zniknęła całkowicie, mimo że ich odpowiednicy w budownictwie i transporcie nadal cieszą się premią.
Spadł również wzrost wydajności: produkcja na pracownika przemysłowego rośnie obecnie wolniej niż na pracownika sektora usług, co sugeruje, że wzrost płac również będzie słaby. Oznacza to, że kluczowy składnik argumentu „miejsca pracy w przemyśle to dobre miejsca pracy” nie jest już aktualny.
Obecnie praca w przemyśle jest również trudniejsza do zdobycia. Nowoczesne fabryki,prowadzone przez inżynierów i techników, są zaawansowane technologicznie. Na początku lat 80. monterzy fizyczni, operatorzy maszyn i pracownicy remontowi stanowili ponad połowę siły roboczej w produkcji. Dziś – mniej niż jedną trzecią. Zatrudnieni w fabrykach pracownicy umysłowi znacznie przewyższają liczebnie pracowników fizycznych.
Nawet jeśli już uda się zdobyć miejsce pracy w fabryce, jest znacznie mniej prawdopodobne niż w poprzednich dekadach, że będzie mu towarzyszyć członkostwo w związku zawodowym. Liczba członków takich organizacji spadła bowiem z jednego na czterech pracowników w latach 80. do mniej niż jednego na 10 obecnie.
Zawody przyszłości dla klasy robotniczej
Aby znaleźć współczesny odpowiednik robotnika w fabryce, szukaliśmy zatrudnienia o tych samych cechach. Zastanawialiśmy się, jakie posady oferują dziś: godne wynagrodzenie, możliwość zrzeszania się w związkach zawodowych, nie wymagają dyplomu i mogłyby wchłonąć męską siłę roboczą? Oto odpowiedź:
-
mechanicy,
-
technicy napraw,
-
pracownicy ochrony,
-
i wykwalifikowani rzemieślnicy.
Ponad siedem milionów Amerykanów pracuje jako stolarze, elektrycy, instalatorzy paneli słonecznych i w innych tego typu zawodach; prawie wszyscy są mężczyznami i nie mają dyplomu.
Mediana płac wynosi solidne 25 dolarów (93 zł – red.) za godzinę, uzwiązkowienie jest powyżej średniej i oczekuje się, że popyt wzrośnie wraz z modernizacją amerykańskiej infrastruktury.
Kolejne pięć milionów to pracownicy zajmujący się naprawami i konserwacją – pomyślmy o technikach HVAC (ang. heating, ventilation, air conditioning; branża inżynierii sanitarnej zajmująca się klimatyzacją. W Polsce odpowiednik COWiG – ciepłownictwo, ogrzewnictwo, wentylacja i gazownictwo – red.), instalatorach telekomunikacyjnych oraz mechanikach, zarabiających znacznie powyżej fabrycznej średniej. Podobnie mają się rzeczy w przypadku pracowników służb ratunkowych i pracowników ochrony; ponad jedna trzecia należy do związków zawodowych.
Mimo podobieństw wspomniane zawody różnią się od produkcji pod jednym ważnym względem: nie ma czegoś takiego jak „światowa stolica HVAC”. Kiedyś fabryki napędzały całe miasta, tworząc popyt na dostawców, logistykę i dive bary (odpowiednik osiedlowego baru – red.). Współczesne miejsca pracy są bardziej rozproszone, a co za tym idzie: mają mniejsze szanse na wsparcie lokalnych gospodarek.
Korzyści, choć bardziej rozproszone, wciąż jednak są znaczące. Prawie tyle samo osób pracuje obecnie we wspomnianych zawodach, co w latach 90. w sektorze produkcji. Osoby te cieszą się jednak lepszymi płacami, mniejszym kredencjalizmem (w tym kontekście: ich praca nie jest zależna od posiadania dyplomu – red.) i silniejszymi związkami zawodowymi. W ostatecznym rozrachunku prace te mogą wydawać się atrakcyjniejsze niż nowoczesne miejsca pracy w fabrykach dla Amerykanów z klasy robotniczej.
Romantyzacja przemysłu a zdrowy rozsądek
Przyszłość jeszcze bardziej oddala się od fabryk. Według oficjalnych prognoz w ciągu najbliższej dekady liczba wykwalifikowanych rzemieślników i pracowników zajmujących się naprawami powinna wzrosnąć o 5 proc., podczas gdy liczba miejsc pracy w przemyśle wytwórczym spadnie.
Dla pracowników bez dyplomu najbardziej rozwijającą się niszą ma być wsparcie opieki zdrowotnej i higiena osobista, które mają wzrosnąć odpowiednio o 15 proc. i 6 proc. Chodzi o takie stanowiska jak asystenci pielęgniarscy i pracownicy opieki nad dziećmi, ale ze względu na niskie wynagrodzenie w niczym nie przypominają dawnych miejsc pracy w produkcji.
Głównym celem, jak ujmuje to Dani Rodrik z Harvardu, jest zwiększenie produktywności miejsc pracy, które faktycznie cieszą się coraz większą popularnością. Możliwe, że obejmowałoby to włączenie sztucznej inteligencji – czy to do zarządzania lekami, czy diagnozy.
Pod koniec XVIII wieku Thomas Jefferson postrzegał rolnictwo jako fundament samowystarczalnej republiki. Pozostając pod wpływem francuskich fizjokratów, którzy uznawali uprawę roli za najszlachetniejsze źródło bogactwa narodowego, wierzył, że praca w polu jest drogą do wolności i dostatku. W XX wieku podobnie postrzegana była praca w fabrykach. Jednak podobnie jak wcześniej w rolnictwie, zatrudnienie w przemyśle zanika wraz ze wzrostem dobrobytu i wydajności.
Serce robotniczej Ameryki bije obecnie gdzie indziej.
Tekst przetłumaczony z „The Economist”© The Economist Newspaper Limited, London, 2025
Tłumaczenie: Nina Nowakowska
Tytuł, śródtytuły, lead oraz skróty pochodzą od redakcji
- Źle się dzieje z polską pracą
- „The Washington Post”: Po co Trumpowi cła?