Paulina Socha-Jakubowska, „Wprost”: Wpisałam w wyszukiwarkę hasło „obozy odchudzające dla dzieci” i wyskoczyło mi kilka, może nawet kilkanaście ofert. Oczywiście nie jestem w stanie zweryfikować każdej, ale muszę przyznać, że sam fakt organizowania takich wyjazdów mnie zdziwił. Doskonale pamiętam, jak modne były tzw. turnusy odchudzające dla dzieci w latach 90-tych.
Anna Sankowska-Dobrowolska: Ciężko mi się wypowiedzieć na temat tego, jak dzisiaj organizowane są takie „obozy”, na czym polegają i co serwuje się tam dzieciom, ale opowieści moich pacjentek leczących się z powodu otyłości, które np. jako nastolatki były wysyłane na „turnusy odchudzające”, często mrożą krew w żyłach.
Kobiety opowiadają o tym jako traumie?
Tak. Mam pacjentki, które z tego powodu, a także w związku z długofalowymi następstwami takich „turnusów”, dziś są w trakcie psychoterapii. Mówimy o osobach, które dorastały w latach 80-tych i 90-tych, kiedy takie turnusy były popularne. Dorośli nie wiedzieli, jak z otyłością dziecka sobie poradzić, zresztą dzieci z otyłością nie było tak dużo, jak dzisiaj, wiedza była na zupełnie innym poziomie, więc korzystano z takich systemowych ofert „pomocy”.
I nikt nie brał pod uwagę tego, czy dziecko chce jechać na taki turnus, zresztą trudno się dziwić, skoro życie rodzinne sprowadzało się do powszechnej wtedy zasady „dzieci i ryby głosu nie mają”. Otyłego dziecka nikt nie pytał, czy chce jechać. Po prostu „wysyłano je” i tyle.
Co więcej, takie dzieci nawet w rodzinach czuły się wykluczone.
Niewybredne komentarze i oceny robiły swoje.
Tak. Ale do tego wszystkiego dochodziły metody w stylu: Są święta, cała rodzina siada do stołu, by biesiadować, a otyłe dziecko dostaje jakąś niesmaczną, ale »dietetyczną« alternatywę posiłku. Mam pacjentkę, która mówi, że ona do tej pory nienawidzi świąt, bo jej kojarzą się z wykluczeniem, szykanowaniem i to w gronie najbliższych.
Na szczęście dziś, w związku z rozwojem psychologii i psychodietetyki wiemy, że takie działania przynoszą skutek odwrotny od zamierzonego.
Tak samo jak „turnusy odchudzające” zamiast dzieciom pomagać, zaowocowały traumami na całe życie. I niekończącą się walką z wagą.
Przede wszystkim to żywienie w czasie „turnusów” było czymś w rodzaju głodówki, jakiejś wersji diety dr Dąbrowskiej.
I o ile uczenie dzieci jedzenia warzyw i owoców jest dobrą praktyką, o tyle opieranie diety na samych warzywach i owocach już nie.
Zresztą jeśli chcemy, żeby dziecko zredukowało masę ciała, powinniśmy wziąć pod uwagę to, że dziecko rośnie i u dzieci nie wprowadza się takiej typowej diety redukcyjnej jak u dorosłych, typu 500 kalorii mniej od ogólnego zapotrzebowania. U dzieci raczej dąży się do pozostawania w tzw. normokaloryczności, czyli dziecko je tyle, ile dietetyk wyliczy że powinno jeść. Niekoniecznie to musi być głęboki deficyt kaloryczny.