Nie ma co kryć – Andrzej Duda nie jest żegnany z żalem, ale to wcale nie znaczy, że krytyczne oceny jego prezydentury muszą w przyszłości dominować.
Aleksander Kwaśniewski kończył swoje urzędowanie przed 20 laty w fatalnej atmosferze różnych oskarżeń, ułaskawiając w dodatku swą ostatnią decyzją Zbigniewa Sobotkę – głównego bohatera tzw. afery starachowickiej, czyli SLD-owskiego wiceministra spraw wewnętrznych, który odpowiadał za przeciek informacji o operacji policji wymierzonej w gangsterów. A jednak – na tle trzech kolejnych prezydentów, ale i Lecha Wałęsy – większość Polaków uważa go dziś za najlepszą głowę państwa w dziejach III RP.
Dlatego przyszłe oceny Dudy będą zależne także i od tego, jak w roli prezydenta będzie się zachowywał Karol Nawrocki i jego następcy.
O ocenę prezydentury Dudy zapytano w miniony wtorek prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Ten najpierw pochwalił Dudę za dwukrotne wygranie wyborów, a następnie stwierdził: „Jeżeli chodzi o ocenę generalną, to trzeba troszkę poczekać, bo to jest kwestia którą trzeba w odpowiedni sposób przemyśleć. Ja w tej chwili nie jestem gotowy do formułowania tego rodzaju ocen”.
Pytany zaś jak widzi przyszłość polityczną Dudy odparł: „To jest jego sprawa, a nie moja”.
Zatem nawet w chwili końca kadencji Kaczyński nie zdobył się na bodaj jedno ciepłe zdanie o polityku, którego zwycięstwo w 2015 r. utorowało mu drogę do osobistej władzy, jaką nie cieszył się przed nim nikt w dziejach III RP, a późniejsza reelekcja pozwoliła ją przedłużyć o kolejne lata. Skąd ta niechęć?
Na początku swej prezydentury Andrzej Duda zrobił bardzo wiele, aby zaskarbić sobie uznanie w oczach lidera PiS. Symbolicznym było jego wystąpienie w listopadzie 2015 r., podczas uroczystości desygnowania Beaty Szydło na premiera, w trakcie którego padły takie oto słowa pod adresem prezesa PiS:
„Z całą pewnością jest pan wielkim politykiem, wielkim strategiem, ale dodam jeszcze jedno: z całą pewnością jest pan wielkim człowiekiem. Jest pan wielkim strategiem, bo podjął pan ogromne ryzyko, gdy ostatecznie razem z władzami PiS zdecydował pan, że będę kandydatem na prezydenta. […] Trzeba być wielkim człowiekiem i patriotą, absolutnie przekonanym do realizacji swojej idei budowy silnej Polski, którą ma PiS, żeby mimo oczywistych własnych ambicji oddać pałeczkę władzy w ręce ludzi, z którymi do tej pory pan blisko współpracował. Jestem dla pana pełen podziwu”.
Wprawdzie Lechowi Kaczyńskiemu również zdarzały się wypowiedzi wskazujące, że uważa brata bliźniaka za polityka większego od siebie formatu, ale nigdy we wcześniejszych dziejach III RP żaden prezydent nie złożył nikomu podobnego hołdu. Składał je natomiast w II RP wobec Józefa Piłsudskiego wybrany z jego inicjatywy na prezydenta Ignacy Mościcki. Opinia publiczna szybko skwitowała to złośliwym wierszykiem: „Tyle znacy, co Ignacy, a Ignacy g… znacy”.
Później były nocne zaprzysiężenia tzw. sędziów dublerów Trybunału Konstytucyjnego i odbywane po zmroku wizyty w domu Kaczyńskiego. A także kolejne błyskawiczne podpisy pod ustawami, na których zależało liderowi PiS, co zaskarbiło prezydentowi niezbyt chwalebny przydomek „długopisu Kaczyńskiego”.
Nic to nie pomogło. Prezes konsekwentnie lekceważył prezydenta i czynił to na tyle ostentacyjnie, że stopniowo przenosiło się to także na niższych rangą polityków PiS, gdzie obdarzono go pogardliwym mianem „Dudusia”.
Dokładnie odwrotnie niż czynił to Piłsudski, który często rugał najbliższych nawet współpracowników na posiedzeniach rządu, czy w innych miejscach publicznych, ale nigdy pozwolił sobie na słowa krytyki pod adresem Mościckiego, choć wszyscy wiedzieli, że ten ostatni każdą ważniejszą decyzję konsultuje z marszałkiem.
Kroplą, która przelała czarę goryczy, był zapewne bijący rekordy popularności na półmetku pierwszej kadencji Dudy kabaret Roberta Górskiego „Ucho prezesa”, w którym permanentnie szydzono z prezydenta jako „Adriana”, koczującego pod drzwiami gabinetu Kaczyńskiego w nadziei na audiencję.
Sfrustrowany Duda postanowił wykonać samodzielne posunięcie i podczas przemówienia z okazji święta 3 maja w 2017 r. wystąpił z propozycją przeprowadzenia referendum konstytucyjnego w stulecie niepodległości. Później długo zabiegał o poparcie prezesa dla swojej inicjatywy, ale ostatecznie w lipcu 2018 r. formalny wniosek głowy państwa w tej sprawie odrzucił zdominowany przez PiS Senat. Kaczyński, który od początku nie chciał żadnego referendum, ani też jakichkolwiek zmian w konstytucji (przypomniał sobie o tym dopiero po utracie władzy), odegrał się w ten sposób za weta prezydenta wobec ustaw sądowych ministra Zbigniewa Ziobry.
Sprzeciw Dudy nie wynikał jednak z tego, że był on przeciwnikiem pisowskiego kierunku zmian w sądownictwie, ale z faktu, że przyznawały one – zresztą częściowo kosztem głowy państwa – zbyt wielką władzę Ziobrze. „Nie ma u nas tradycji, by prokurator generalny w jakikolwiek sposób mógł ingerować w pracę Sądu Najwyższego jako instytucji, nie wspomnę już o sędziach” – uzasadniał weta.
Nowe projekty ustaw o SN i Krajowej Radzie Sądownictwa, przedstawione przez prezydenta, zostały uchwalone przez Sejm w grudniu 2017 r. Szły one w tym samym kierunku – ograniczenia niezawisłości sądownictwa – co projekty Ziobry, ale Kaczyńskiego to nie uspokoiło i później wielokrotnie dawał publicznie do zrozumienia, że nie daruje Dudzie tego sprzeciwu.
Ostatecznie zaś prezydent pogrążył się w oczach prezesa PiS, gdy na początku 2020 r., czyli w chwili, gdy kończyła się jego pierwsza kadencja, ośmielił się uzależnić swój podpis pod ustawą przewidującą przekazanie z budżetu państwa blisko 2 mld złotych dla TVP i Polskiego Radia od usunięcia Jacka Kurskiego ze stanowiska szefa rządowej telewizji. Prezydent był podobno niezadowolony ze sposobu, w jaki go przedstawiała TVP, ale być może nie wierzył też, przystępując do walki o reelekcję, w skuteczność siermiężnego stylu propagandy lansowanego przez Kurskiego.
„Być może nie będzie wyjścia i będziemy musieli wymienić kandydata” – miał po rozmowie Dudą oświadczyć członkom kierownictwa PiS niezadowolony z prezydenckiego ultimatum prezes Kaczyński. Ostatecznie jednak prezes taktycznie ustąpił i całkowicie dyspozycyjna wobec niego Rada Mediów Narodowych odwołała (w głosowaniu korespondencyjnym) Kurskiego ze stanowiska prezesa TVP.
W reakcji na to Duda natychmiast podpisał ustawę, ale zaledwie kilka miesięcy później został przez Kaczyńskiego ostentacyjnie upokorzony, Kurski bowiem powrócił na stanowisko prezesa TVP. Utracił je ostatecznie dopiero we wrześniu 2022 r., niewiele ponad rok po tym, jak marionetkowa Rada Mediów Narodowych powołała go na kolejną czteroletnią kadencję. I nie był to bynajmniej rezultat zabiegów prezydenta, ale osobistej decyzji Kaczyńskiego.
Podczas kampanii prezydenckiej w 2020 r., odbywającej się w warunkach pandemii i chaosu wywołanego przesunięciem daty wyborów, Duda wywalczył reelekcję, zręcznie wykorzystując błąd Rafała Trzaskowskiego, który nie zdecydował się na debatę z prezydentem przed II turą wyborów.
Być może gdyby już w pierwszej kadencji towarzyszył prezydentowi w roli szefa jego gabinetu polityk tak ambitny, jak Marcin Mastalerek, wówczas Duda nie kapitulowałby tak łatwo przed prezesem PiS. Na poziom skuteczności działań każdego prezydenta niebagatelny wpływ mają wszak jego współpracownicy.
Liczne opisy ich rywalizacji i sporów można przeczytać w opublikowanej przed kilkoma miesiącami książce Jacka Gądka „Duduś. Prezydent we mgle”. Skłaniają one do konstatacji, że Andrzej Duda nigdy nie zdołał stworzyć wokół siebie zgranego zespołu oddanych mu ludzi.
Nie mogło być inaczej, bo Duda nie był nigdy charyzmatycznym liderem, prowadzącym do kolejnych politycznych bitew oddaną mu drużynę. Otaczał się głównie urzędnikami, a nie politykami, bo w istocie rzeczy niemal cała jego kariera przed walką o prezydenturę była daleko bardziej drogą urzędnika niż partyjnego działacza. Warto o tym pamiętać w kontekście powracającego pytania o ewentualną działalność polityczną Andrzeja Dudy po zakończeniu drugiej kadencji.
W drugiej kadencji Duda był wciąż ostentacyjnie ignorowany przez Kaczyńskiego.
„Nie rozmawiałem z prezydentem 4,5 roku albo nawet dłużej” – oświadczył we wrześniu 2024 r. prezes PiS.
Dla radykalnych przeciwników rządów PiS było to bez znaczenia. Dla nich Duda wciąż pozostawał „długopisem” prezesa. Jednak nawet oni powinni się przez chwilę zastanowić, jak mogłyby wyglądać wyniki wyborów w 2023 r., gdyby nie weto Dudy wobec tzw. lex TVN? A jak wyglądałyby publiczne szkoły, po czystkach przeprowadzonych przez pisowskich kuratorów upoważnionych do tego przez zawetowaną przez prezydenta – i to dwukrotnie – tzw. lex Czarnek?
Nie sądzę, aby przyszli historycy nazwali lata 2015-25 „dekadą Dudy”, ale nie da się też o niej opowiedzieć z pominięciem jego postaci.
Bo to właśnie Andrzej Duda, swym nieoczekiwanym zwycięstwem, utorował Jarosławowi Kaczyńskiemu drogę do władzy, a później stał się, bez względu na motywy, jakimi się kierował, jednym z najważniejszych graczy limitujących zakres tej władzy.
Nie można mu też odmówić pewnej roli w kształtowaniu polskiej polityki zagranicznej. Nie był, bo w sytuacji tak silnej dominacji Kaczyńskiego, nie mógł być oczywiście jej głównym architektem. A jednak, pomimo wspomnianego lekceważenia ze strony prezesa PiS, udało mu się na tym polu zdziałać całkiem sporo. Przede wszystkim na polu relacji polsko-ukraińskich.
To, co prezydent zrobił dla wsparcia Kijowa walczącego z rosyjską agresją, pozostanie w mojej opinii najważniejszą i najjaśniejszą kartą w dziejach jego prezydentury. Myślę, że pozytywnych ocen doczeka się też zainicjowany przez Dudę projekt Trójmorza, zakładający pogłębienie na różnych polach współpracy między 12 państwami Europy Środkowej, które należą już do UE, a są położone w trójkącie Adriatyku, Bałtyku i Morza Czarnego.
Oczywiście także i w polityce zagranicznej Dudzie zdarzały się wpadki. I to na tak newralgicznym dla Polski obszarze jak relacje z USA. Dążąc do ich pogłębienia, Duda podpisał we wrześniu 2018 r. z Donaldem Trumpem deklarację „Obrona wolności i budowanie dobrobytu poprzez polsko-amerykańskie partnerstwo strategiczne”. Problemem nie był jednak cokolwiek pompatyczny tytuł deklaracji, ale okoliczności jej przyjęcia. Do historii przeszło bowiem zdjęcie przedstawiające siedzącego za swoim biurkiem w gabinecie owalnym prezydenta USA oraz stojącego obok prezydenta RP.
Kilkanaście ostatnich miesięcy upłynęło Dudzie na kohabitacji z rządem Tuska. Nowy premier nie próbował nawet udawać, że będzie się próbował z prezydentem w czymkolwiek porozumieć. Poczynając od skierowania w styczniu 2024 r. policji do pałacu prezydenckiego (wyprowadziła stamtąd Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika), a na publicznym odliczaniu dni do końca prezydentury Dudy kończąc, Donald Tusk okazywał głowie państwa ostentacyjne lekceważenie.
Tymczasem Duda, mimo szeregu ostrych wypowiedzi na temat premiera oraz rządzącej od grudnia 2023 r. kordonowej koalicji, nigdy nie zdecydował się na totalną obstrukcję ekipy Tuska. Najlepiej pokazuje to jego stosunek Dudy do aktywności legislacyjnej rządu. Spośród 184 ustaw obecnej większości sejmowej, które trafiły do prezydenta, pod 171 Duda złożył swój podpis, choć w przypadku 16 wnioskował do Trybunału Konstytucyjnego o równoległe zbadanie ich zgodności z konstytucją. Zaledwie 13 ustaw zostało przez niego zablokowanych w formie weta lub odesłania do TK w trybie kontroli prewencyjnej.
Oczywiście można wskazać też na odmowę nominowania aż kilkudziesięciu kandydatów rządu na ambasadorów, ale zarazem Duda odbył w 2024 r. wspólną podróż z Tuskiem do Białego Domu i w wielu przypadkach powstrzymywał się od publicznego dezawuowania różnych posunięć rządu w zakresie polityki zagranicznej.
Zaskakująco harmonijnie układała się także jego współpraca z szefem MON Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem w newralgicznej sferze obrony narodowej. Zwłaszcza jeśli się pamięta, jakie boje toczył Duda z Antonim Macierewiczem, o którym w listopadzie 2017 r. stwierdził – nie zdając sobie sprawy, że jest nagrywany – iż minister stosuje „ubeckie metody” wobec niektórych oficerów.
Sądząc po pierwszych wypowiedziach prezydenta elekta Karola Nawrockiego, powtarzającego, że uważa Tuska za najgorszego premiera po 1989 r., można przypuszczać, że już niedługo politycy obozu rządzącego zatęsknią za Dudą. Co zaś do większości Polaków, to dopiero upływ czasu pokaże, jak będą go oceniać za 10 czy 20 lat.