Rozmowy na najwyższym szczeblu w celu zakończenia, a w scenariuszu minimum przynajmniej wstrzymania wojny w Ukrainie, znów przyspieszają. Teraz – po wiosennym fiasku starań amerykańskiej administracji – Donald Trump podejmuje drugie podejście. Jego pierwszym elementem było spotkanie twarzą w twarz z Władimirem Putinem w Anchorage na Alasce. Drugim etapem jest miniszczyt w Waszyngtonie, gdzie Trump podejmie Wołodymyra Zełenskiego oraz kluczowych europejskich przywódców. Jak wygląda stan gry tuż przed tymi negocjacjami, jaka jest jego stawka i jakie mogą być konsekwencje? O tym wszystkim poniżej.
Perspektywa rosyjska: Putin już wygrał i to za bezcen
Dla Rosji już sama wizyta jej przywódcy na zaproszenie Donalda Trumpa była dyplomatycznym i geopolitycznym sukcesem. Po przeszło trzech i pół roku izolacji przez Zachód prezydent z Kremla wrócił na światowe salony. I to w jakim stylu – amerykańscy żołnierze na klęczkach rozkładali przed nim czerwony dywan, Trump klaskał z radości na jego widok, a potem przewiózł go swoją osławioną limuzyną.
Jakby tego było mało, po trwającym ponad trzy godziny spotkaniu delegacji amerykańskiej i rosyjskiej to Putin (wbrew zwyczajowi w takich okazjach) zabrał głos jako pierwszy, wygłaszając długie oświadczenie, w którym mówił m.in. o rosyjskiej historii Alaski. Materiał z wizyty w Anchorage będzie bezcenny dla moskiewskiej propagandy.
Putin nie wygrał jednak tylko i wyłącznie w sferze wizerunkowej i symbolicznej. Dla rosyjskiego dyktatora podczas spotkania na Alasce najważniejsza była jedna kwestia: uniknąć nałożenia przez Amerykę tzw. sankcji wtórnych na państwa kupujące i / lub handlujące rosyjskimi surowcami energetycznymi.
To opcja atomowa, którą Trump straszył Putina na wypadek, gdyby ten migał się od zawieszenia broni i realnych rozmów o pokoju. Groźba była (i jest?) realna, bo tego typu sankcje odcięłyby rosyjski budżet od głównego źródła dochodu, a co za tym idzie – paliwa, dzięki któremu Rosja wciąż jest w stanie prowadzić wojnę w Ukrainie.
Co więcej, wszystkie te sukcesy Putin osiągnął bezkosztowo. W oświadczeniach dla mediów już po spotkaniu skomplementował Trumpa, że gdyby to on, a nie Joe Biden, był w lutym 2022 roku prezydentem, to do inwazji na Ukrainę nigdy by nie doszło. Ocenił też, że wybory prezydenckie z 2020 roku, w których Biden pokonał Trumpa, zostały sfałszowane. Obie tezy, choć niemające najmniejszego umocowania w faktach, są miodem na uszy amerykańskiego prezydenta, który to samo powtarza od lat.
Nic dziwnego, że Putinowi udało się podczas kilkugodzinnego spotkania z Trumpem i jego ludźmi przeforsować swoją wizję zakończenia wojny. Przede wszystkim to, że żadnego zawieszenia broni nie będzie – będzie albo pokój, albo wojna. W kremlowskiej nowomowie nadal kluczowe miejsce zajmuje bowiem „usunięcie pierwotnych przyczyn konfliktu”. Te zakładają m.in. uznanie rosyjskiej zwierzchności nad anektowanym Krymem, oddanie Rosji całego Donbasu, porzucenie aspiracji do członkostwa w NATO. Dodatkowo Rosja oczekuje całkowitego zniesienia sankcji nałożonych na nią przez Zachód.
W zamian Putin obiecał „zamrozić” (ale nie wycofać stamtąd rosyjskich wojsk) linię frontu w obwodach chersońskim i zaporoskim, a także odstąpić znikome części obwodów chersońskiego i sumskiego, nadal kontrolowanych przez Rosję. Wedle nieoficjalnych informacji amerykańskich mediów miał też zgodzić się na pewne gwarancje bezpieczeństwa dla Ukrainy ze strony Zachodu. Ich szczegółów jednak nie znamy.
Perspektywa amerykańska: Trump (znów) ustępuje Kremlowi
Dla Donalda Trumpa szczyt na Alasce był porażką – tak wizerunkową, jak i polityczną. Przyznają to dość zgodnie zarówno media amerykańskie, jak i światowe. Chełpiący się mianem wybitnego negocjatora Trump w rozmowach z Putinem nie wskórał nic. Jeszcze w drodze na szczyt groził nałożeniem na kraje kupujące rosyjskie surowce energetyczne tzw. sankcji wtórnych, jeśli Władimir Putin nie zgodzi się na zawieszenie broni.
Co więcej, Trump po rozmowach wycofał się z koncepcji zawieszenia broni, a zaczął – podobnie jak Putin – mówić i pisać o konieczności zawarcia trwałego pokoju. To już drugie ustępstwo. Amerykańskiej administracji zależało też na zorganizowaniu trójstronnego szczytu, na którym poza prezydentami Stanów Zjednoczonych i Rosji wziąłby udział też Wołodymyr Zełenski. Szanse na to są obecnie jednak bardzo małe. To już trzeci punkt z listy celów Trumpa, którego nie udało mu się zrealizować w trakcie spotkania z Putinem.
Nie przeszkodziło to amerykańskiemu przywódcy w swoim stylu mówić po wszystkim o przełomie, konstruktywnych rozmowach i bliskości porozumienia. Nie przeszkodziło również naciskać na prezydenta Zełenskiego, żeby Ukraina przyjęła obecne warunki i zgodziła się na „wymianę terytoriów” z Rosją. Ukraiński przywódca „ofertę” odrzucił, argumentując, że na tego rodzaju ustępstwo nie pozwala mu chociażby ukraińska konstytucja.
Ważną zmienną w całym równaniu może być to, o czym w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin piszą amerykańskie media. A mianowicie, że Waszyngton zgodził się zapewnić Ukrainie w razie pokoju gwarancje bezpieczeństwa wzorowane na słynnym art. 5. Traktatu Północnoatlantyckiego. Szczegóły tych gwarancji wciąż nie są jednak znane, a z poprzednimi gwarancjami ze strony Zachodu – tzw. memorandum budapesztańskim z 1994 roku – Ukraina nie ma najlepszych skojarzeń.

Być może więcej dowiemy się po zaplanowanym na poniedziałkowy wieczór spotkaniu Trumpa z Zełenskim oraz czołowymi europejskimi liderami, które odbędzie się w Białym Domu. Celem rozmów będzie nie tylko omówienie spotkania z Putinem na Alasce, ale też posunięcie negocjacji pokojowych naprzód, a w scenariuszu maksimum zorganizowanie trójstronnego szczytu Trump-Putin-Zełenski. Amerykański prezydent z pewnością będzie też naciskać na swojego ukraińskiego odpowiednika, żeby ten poszedł na terytorialne ustępstwa wobec Rosji, bo to gwarantowałoby mu szanse na „dowiezienie” traktatu pokojowego i szybki, polityczny sukces, którego Trump potrzebuje jak powietrza.
Perspektywa europejska: Nie zostawić Ukrainy na pastwę mocarstw
Patrząc na bilans spotkania na Alasce, powiewem nadziei i optymizmu (zwłaszcza dla Ukrainy) jest fakt, że w zaplanowanym na 18 sierpnia miniszczycie w Waszyngtonie wezmą udział najważniejsi europejscy przywódcy. Swoją obecność potwierdzili: prezydent Francji Emmanuel Macron, prezydent Finlandii Alexander Stubb, premier Wielkiej Brytanii Keir Starmer, premier Włoch Giorgia Meloni, kanclerz Niemiec Friedrich Merz, sekretarz generalny NATO Mark Rutte oraz przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen.
W Białym Domu nie będzie przedstawiciela Polski – ani premiera Donalda Tuska, ani prezydenta Karola Nawrockiego. Zważywszy na wagę rozmów i ich bezpośredni wpływ na sytuację bezpieczeństwa naszego kraju jest to zaskakująca i dotkliwa polityczna porażka. Porażka, za którą ani ekipa rządząca, ani nowa głowa państwa nie chcą wziąć w tym momencie odpowiedzialności.
Z Polską czy bez, cel licznej europejskiej delegacji jest bardzo prosty: nie dopuścić do rozbioru Ukrainy przez Stany Zjednoczone i Rosję za cenę krótkotrwałego pokoju i politycznego sukcesu administracji Trumpa. Europejscy przywódcy chcą pokazać, że Ukraina nie jest zdana wyłącznie na łaskę i niełaskę Ameryki, bo ma też sojuszników na Starym Kontynencie, którzy nie rzucą jej na pożarcie Władimirowi Putinowi. Poza tym, w razie zakończenia wojny, to państwa europejskie będą ponosić zarówno główny ciężar dbania o jego trwałość, jak i główne ryzyko jego złamania przez Rosję.

Obecność w Białym Domu takich polityków jak Stubb czy Rutte jest też wyraźnym sygnałem, że Europa nie chce pozwolić, aby w poniedziałek doszło do powtórki z 28 lutego. Wówczas wizyta prezydenta Zełenskiego w Waszyngtonie zakończyła się karczemną awanturą z Donaldem Trumpem i wiceprezydentem J.D. Vance’em. Stubb to jeden z ulubieńców amerykańskiego prezydenta, z kolei sekretarz generalny NATO od lat nazywany jest w UE „zaklinaczem Trumpa” ze względu na wyjątkową umiejętność dotarcia do amerykańskiej głowy państwa. Zarówno Fin, jak i Holender będą z pewnością mieli niejedną okazję, żeby wykazać się swoimi mediatorskimi talentami.
Perspektywa ukraińska: Uniknąć tragicznej powtórki z historii
Dla ukraińskiej delegacji stawka wyprawy do Waszyngtonu jest niezwykle wysoka. Lista celów do osiągnięcia też nie jest krótka. Oto kilka najważniejszych.
Po pierwsze, Kijów chce dalej przekonywać Donalda Trumpa do nałożenia tzw. sankcji wtórnych na Rosję, żeby ograniczyć możliwości prowadzenia wojny przez Władimira Putina. To jedyny pewny sposób na zmuszenie Rosji do faktycznych negocjacji i konstruktywnych ustępstw.
Po drugie, spotkanie zaplanowane na wieczór 18 sierpnia nie może skończyć się skandalem i dyplomatyczną katastrofą jak to z 28 lutego. Niezależnie od tego, co będzie mówić Trump i jego ludzie, Wołodymyr Zełenski i jego otoczenie nie mogą ponownie popełnić podobnego błędu jak wówczas, bo drugi raz może już nie udać się tego naprawić.
Po trzecie, unikanie awantury nie oznacza, że Ukraina ma paść na kolana i zgodzić się na wszystko, co wmówił Trumpowi Putin. Rozległe ustępstwa terytorialne, zwłaszcza w przypadku terenów, których Rosja nie kontroluje, nie wchodzą w grę. Nie pozwala na to również ukraińska konstytucja, co prezydent Zełenski zdążył już publicznie oświadczyć.

Po czwarte, niezależnie od przebiegu rozmów i końcowych ustaleń, Ukraina musi zadbać w Waszyngtonie i przedłużenie amerykańskiej pomocy militarnej i wywiadowczej, bez której jej sytuacja na froncie stałaby się beznadziejna.
Po piąte – i jest to być może najważniejsze zadanie na ten szczyt – Ukraina musi zapewnić sobie żelazne gwarancje bezpieczeństwa ze strony Stanów Zjednoczonych na wypadek zawarcia pokoju z Rosją. Gwarancje dużo trwalsze niż szybko zapomniane memorandum budapesztańskie z 1994 roku, najlepiej takie na kształt wspomnianego art. 5. Paktu Północnoatlantyckiego. Poparcie ich przez europejskich sojuszników, których wojska miałyby na miejscu pilnować przestrzegania zobowiązań pokojowych przez Rosję, będzie tylko dodatkowym atutem z perspektywy Kijowa.