Jeśli rzeczywiście był to test, to przynajmniej według oficjalnych wypowiedzi rządu i wojska, raczej go nie zdaliśmy. Intruz miał bowiem nie zostać wykryty, kiedy wlatywał przez wschodnią granicę w nocy z 19 na 20 sierpnia, po czym nieniepokojony rozbił się w polu kukurydzy opodal wsi Osinach na Lubelszczyźnie. Ponad 100 km od granicy z Ukrainą i 120 kilometrów od centrum Warszawy.
Element niepasujący do układanki
W ciągu doby po incydencie ze strony MSZ, MON, wojska i prokuratury popłynął szereg oświadczeń, z których wynika, że był to rosyjski dron typu Szahed, najpewniej wabik dla obrony przeciwlotniczej bez standardowej głowicy i że mógł wlecieć nad Polskę od strony Białorusi. W nocy z 19 na 20 wiedziano o rosyjskim ataku na Ukrainę (co obecnie jest standardem co noc), podniesiono gotowość wojska i poderwano w powietrze między innymi śmigłowiec do patrolowania w pobliżu granicy, ale intruz jakoś się przemknął. Co jak pisaliśmy w środę, samo w sobie nie jest wielkim zaskoczeniem. Porównując te informacje ze zdjęciem silnika znalezionego w miejscu wybuchu, jak i śladami po nim w polu kukurydzy, pojawia się wątpliwość.
– Po pierwsze silnik oczywiście wygląda jak typowy napęd maszyn z rodziny Szahed/Gierań-2. Jest ich kilka wariantów w zależności od jakiego producenta, ale generalnie to samo. Po drugie ślad w wybuchu jasno wskazuje, że nie była to standardowa głowica szaheda, ale coś znacznie mniejszego. Raczej takiego, które miało za zadanie zniszczyć samego drona, niż coś na ziemi – mówi Gazeta.pl Kamizela. Najprostsze nasuwające się wytłumaczenie, to oczywiście wspomniany przez wojsko wabik. Ich celem jest zatłoczyć ukraińskie niebo, ściągnąć uwagę obrony przeciwlotniczej i ułatwić zadanie pełnoprawnym wariantom uderzeniowym. – Wiele z nich kończy potem na ziemi po wyczerpaniu paliwa. Ukraińcy mówią, że część ma zainstalowane ładunki samoniszczące. Najpewniej celem albo utrudnienia zbadania szczegółów ich konstrukcji, albo po prostu utrudnienia życia, stworzeniem zagrożenia i zaangażowaniem saperów – mówi Kamizela.
Podstawowa wątpliwość jest jednak taka, że w zdecydowanej większości wabików, które nie przenoszą ciężkiej głowicy, Rosjanie montują o połowę mniejsze i tańsze silniki dwucylindrowe. W polskiej kukurydzy znaleziono czterocylindrowy. Wabiki zazwyczaj nie są Szachedami/Gieraniami-2, ale mniejszymi i lżejszymi konstrukcjami, które wymagają mniej mocy. – Może więc niekoniecznie była to taka maszyna, ale coś podobnej wielkości, co by oznaczało podobny silnik, jednak mające inne przeznaczenie? – mówi ekspert. I to od wczoraj rodzi dużo spekulacji.
Elektroniczny szpieg niezostawiający śladów
– Teorię widzę właściwie dwie. Po pierwsze jakiś szerzej nieznany wabik, ale duży. Na bazie zwykłego Szaheda/Gierania-2, który po prostu ma znacznie dłużej krążyć nad Ukrainą niż swoi mniejsi bracia. To byłoby najprostsze wytłumaczenie – stwierdza Kamizela. – Po drugie było to coś znacznie ciekawszego, czyli jakiś specjalistyczny wariant walki elektronicznej albo zwiadu elektronicznego – dodaje. Czyli zamiast głowicy wyładowany specjalistyczną elektroniką, której zadaniem jest na przykład zakłócać działanie wrogich radarów, albo rejestrować to jak pracują i przesyłać te informacje do Rosji. Wówczas system autodestrukcji celem zatarcia śladów i uniemożliwienia zbadania szczegółów konstrukcji, znacząco zyskuje na znaczeniu.
Dodatkowo zdaniem Kamizeli wypada zadać kolejne pytanie. Czy intruz wleciał nad Polskę przypadkiem, czy celowo? – Można sobie wyobrazić, że w ramach testu naszych możliwości Rosjanie przysyłają nam wabika, żeby uruchomić naszą obronę przeciwlotniczą i przez granicę z Białorusią zarejestrować jak najwięcej sygnałów przez nią w takiej sytuacji wysyłanych – spekuluje. – Ewentualnie wysłać po prostu wspomnianego specjalistycznego drona zwiadu lub walki elektronicznej, aby bezpośrednio zgromadzić informacje na temat naszych systemów obronnych – dodaje. Jak zaznacza, dla Rosjan to operacja małego ryzyka. – Zawsze można powiedzieć, że awaria, albo efekt działania Ukraińców. No bo co zrobimy. I tak już mamy wrogie relacje, a przecież z takiego powodu na wojnę NATO nie pójdzie – mówi Kamizela.
W jakimkolwiek scenariuszu wlecenie wabika (teoretycznie mającego ściągać uwagę radarów) czy zwiadowcy, celowe czy przypadkowe, na pozór nie stawia naszego wojska w zbyt dobrym świetle. Albo nie wykryło latającego szpiega, albo czegoś, co krzyczy „patrz na mnie!”. – Teoretycznie tak jest, ale w praktyce trzeba mieć umiar. Wykrywanie takich małych, powolnych i bardzo nisko lecących celów to duże wyzwanie. Szczelne kontrolowanie granicy z ziemi wymagałoby rozstawienia licznych radarów, co byłoby kosztowne i moim zdaniem pozbawione sensu. Dopóki nie będziemy mieć już zamówionych radarów na aerostatach, niezauważone wlatywanie czegoś przez granicę jest właściwie nieuniknione, a i nawet z nimi skuteczność nie będzie pewnie stuprocentowa. Jestem pewien, że jeszcze dużo takich intruzów będziemy u siebie znajdować – stwierdza Kamizela.
– Ostatecznie to choć lubię teorie spiskowe, to w tej sytuacji bardziej skłaniam się do opcji z zaginionym dużym i nieznanym szerzej wabikiem. To opcja najprostsza i przez to moim zdaniem najbardziej prawdopodobna. Opcją pośrednią byłoby wysłanie czegoś takiego celowo. Najbardziej śmiałą teorią byłoby celowe przysłanie nam elektronicznego zwiadowcy – podsumowuje Kamizela.
– Zakładam, że nie dowiemy się oficjalnie, która opcja jest tą prawdziwą. Jeśli to rzeczywiście było coś niecodziennego i ciekawego, to wojsko raczej zachowa detale dla siebie. Ogólnie wygodniej dla wszystkich zaangażowanych będzie zamilknąć i pozwolić sprawie odpłynąć w zapomnienie, bo po co przypominać o niekontrolowanym intruzie zza wschodniej granicy – dodaje.