10 lat temu, na początku kadencji prezydenckiej Andrzeja Dudy, dostałem telefon od ministra z jego kancelarii, że prezydent chciałby podjąć prof. Adama Strzembosza, mego stryja, z okazji 85. urodzin, aby uhonorować jego osiągnięcia i podkreślić jego autorytet.
Stryj na wizytę w Belwederze nie miał ochoty, podejrzewając, że bardziej niż o jego urodziny, chodzi o jakiś pokaz polityczny, ale zgodził się na wizytę ministra w domu z listem gratulacyjnym od prezydenta. List został dostarczony, był pełen miłych słów, dość zresztą wzniosłych, o ile dobrze pamiętam. Z pewnością jest gdzieś w archiwum Kancelarii Prezydenta jego kopia.
Warto przypomnieć, że Andrzej Duda, doktor nauk prawnych, był w latach 2006-2007 wiceministrem sprawiedliwości, a w latach 2008-2010 ministrem w kancelarii śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, gdzie nadzorował przede wszystkim Biuro Prawa i Ustroju. W latach 2007-2011 był też członkiem Trybunału Stanu. Można więc zakładać, że system polskiego wymiaru sprawiedliwości znał na wylot, choć akurat prawa nie znał na tyle dobrze, żeby zdać egzamin adwokacki. W części pisemnej uzyskał tylko 67 pkt., gdy minimum wynosiło 85.
Podsumowując – we wrześniu roku 2005 Andrzej Duda doskonale wiedział jak wyglądała sytuacja w wymiarze sprawiedliwości III RP. I jaką rolę w jego kształtowaniu odgrywał prof. Adam Strzembosz. Wiedział, że był on przewodniczącym delegacji solidarnościowej w podstoliku prawnym przy Okrągłym Stole, wiceministrem sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, odpowiedzialnym za ustawy wyprowadzające wymiar sprawiedliwości z czasów komunizmu i wprowadzające demokratyczne standardy, a później I Prezesem Sądu Najwyższego.
Jako I Prezes SN powołał na stanowisko Rzecznika Interesu Publicznego – czyli osobę reprezentującą interes publiczny w postępowaniach lustracyjnych – sędziego Bogusława Nizieńskiego. Ta nominacja była powodem, dla którego ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski nie powołał go na kolejną kadencję w Sądzie Najwyższym. Sędzia Nizieński był zbyt niezależny, by chronić jakichkolwiek agentów, o czym doskonale wiedziały obie strony.
Andrzej Duda wiedział też doskonale, że nikt z polityków solidarnościowych ani nie postulował w okresie przełomu czystki wśród sędziów, ani nie dostarczył żadnych narzędzi do jej przeprowadzenia. Słynne zdanie „wymiar sprawiedliwości oczyści się sam”, było więc opisem realnej sytuacji, w której nie było żadnych innych narzędzi. I w dużej mierze się oczyścił. Na tyle dobrze, że w roku 2005 Jarosław Kaczyński i Jan Olszewski namówili Adama Strzembosza do kandydowania na urząd prezydenta RP.
Nie była to decyzja szczęśliwa, zwłaszcza że Jan Olszewski niedługo później sam ogłosił swój start, a Jarosław Kaczyński zaczął nalegać, by Adam Strzembosz, wieloletni pryncypialny przeciwnik kary śmierci, opowiedział się po jej stronie dla zwiększenia poparcia, co doprowadziło do politycznego rozstania obu panów. W efekcie sztabowcy Kaczyńskiego ukradli listy z podpisami za kandydaturą Adama Strzembosza, a sam Adam Strzembosz niedługo później zrezygnował z kandydowania.
Przypominam tę historię, żeby pokazać, że wówczas nikt, łącznie z Jarosławem Kaczyńskim, nie uważał, że Adam Strzembosz jest reprezentantem postkomuny chroniącym jej interesy. Nie uważał tak też w 2015 roku prezydent Andrzej Duda, piszący pochwalny list z okazji 85. urodzin.
Postkomunistą Adam Strzembosz został później – gdy zaczął piętnować łamanie Konstytucji przez rząd PiS, Zbigniewa Ziobrę i oczywiście Andrzeja Dudę. Jak kiedyś powiedział: Na początku liczyłem ile razy Andrzej Duda złamał konstytucję, ale po 11 przypadku przestałem liczyć.
Kadencja Andrzeja Dudy, jako prezydenta, właśnie się kończy. Relatywnie młody polityk szuka swojego miejsca na scenie politycznej, a ponieważ o żadnej karierze międzynarodowej nie ma mowy, chciałby zaistnieć w polityce krajowej, w której coraz bardziej ceni się brutalistów, kłamców i twórców polaryzacyjnych haseł.
Na koniec kadencji postanowił więc Andrzej Duda upodobnić się do innych pretendentów do schedy po Jarosławie Kaczyńskim, takich jak Przemysław Czarnek czy Zbigniew Ziobro. Za najlepszy sposób dołączenia do Liber Chamorum współczesnej polityki uznał przedrzeźnianie 94-letniego, bardzo chorego człowieka, w wywiadzie dla Radia Wnet.
W ten sposób jego dwie kadencje zatoczyły koło. Nie sądzę, aby ten obrót poglądów oraz sposobu traktowania autorytetów był tytułem do chwały. Ale może prezydent Andrzej Duda uważa, że maksyma Leszka Millera „mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, a jak kończy”, jego akurat nie dotyczy.