Rzeczywiście Rosja nie wprowadziła dotąd powszechnej mobilizacji – uzupełnienia strat i rozbudowa armii inwazyjnej w Ukrainie odbywa się w oparciu o mechanizm ochotniczego zaciągu. Z istotnym zastrzeżeniem, że motywacje „dobrowolców” pozostają w miażdżącej większości finansowe (nie ideologiczne), co ma określone konsekwencje.
Budżet Federacji z gumy nie jest
Płaca minimalna w Rosji wynosi obecnie nieco ponad 900 zł, przy cenach podobnych do polskich. Na „głubince” – rosyjskiej prowincji – takie wynagrodzenie to standard, nieliczni zarabiają więcej. Armia, w zamian za zgodę na pójście na front, oferuje kilkanaście razy wyższe pensje, rodzinom poległych zaś sowite – jak na miejscowe warunki – odszkodowania. Chętnych do służby jest zatem sporo – średniomiesięcznie około 30-40 tys. Rosjan zgłasza się do koszar, a później jedzie do Ukrainy.
Problem w tym, że takie rozwiązanie mocno obciąża budżet Federacji (i budżety poszczególnych regionów) – a skarbiec z gumy nie jest. No i przy stratach ponoszonych na polu bitwy – a w zeszłym roku było to ponad 400 tys. zabitych i rannych – większość „nowych” tylko uzupełnia ubytki; trudno o szybką i znaczącą rozbudowę kontyngentu. Tymczasem – przekonują „jastrzębie” – półtoramilionowa armia inwazyjna (dwa i pół razy większa niż teraz) pokonałaby Ukrainę.
Ukraińcom pewnie trudniej byłoby się bronić, gdyby mieli przed sobą tak licznego wroga – z tym dyskutować nie zamierzam. Ale czy nieogłaszanie przez Moskwę powszechnej mobilizacji – przymusowego wcielania do służby dużej liczby mężczyzn już nie na atrakcyjnych finansowo warunkach – rzeczywiście zasługuje na miano błędu? A może jest to świadoma strategia Kremla, wybrana z uwagi na ekonomiczne, polityczne i… rasistowskie uwarunkowania?
„Renta”, która właśnie się kończy
Skłaniam się ku tej drugiej opcji, świadom, że jednorazowy, rozłożony w krótkim czasie wysiłek finansowy – jaki musiałaby podjąć Moskwa, by wystawić półtoramilionową armię tylko „na Ukrainę” – jest za duży jak na możliwości budżetu Rosji.
Idźmy dalej – rosyjska gospodarka już dziś odczuwa dramatyczne braki siły roboczej, dotyczy to nawet zbrojeniówki, choć ta traktowana jest priorytetowo. Ściągnięcie z rynku pracy kolejnych setek tysięcy mężczyzn (2,5-3 mln w perspektywie roku przy wspomnianej skali mobilizacji i przy obecnym wskaźniku strat) pogłębiłoby problem i groziło zapaścią. A na Kremlu umieją liczyć.
A więc wiedzą też, ile i czego potrzebowałby półtoramilionowy kontyngent. I tu ujawnia się kolejne wyzwanie, być może – o czym wiedzą w Moskwie – nie do podźwignięcia. Jakie? Do tej pory armia rosyjska uzupełniała straty materiałowe głównie dzięki „rencie po ZSRR”, sięgając po zmagazynowany w czasach sowieckich sprzęt. Szacowanie tej „renty” obciążone jest sporym błędem; zewnętrzni analitycy działają w oparciu o to, co widać z kosmosu.
Na zdjęciach satelitarnych widać mnóstwo (magazynów „pod chmurką”), widać, że jak tak dalej pójdzie, „renta” skończy się w tym roku, w najlepszym razie na początku przyszłego. Ale może jest gorzej? Może to, co zostało, już kompletnie do niczego się nie nadaje? Nie w masowej skali. Może po prostu nie byłoby w co uzbroić tych 1,5 mln ludzi, skoro zapasy „wyszły”, a przemysł wybitnie nie domaga z produkcją nowego uzbrojenia? To hipoteza, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ma mocne oparcie w faktach.
Twarz „prawdziwych Rosjan”
Bezsporny za to jest nadreprezentatywny udział prowincji w wojennym wysiłku Rosji. A tak się składa, że „głubinkę” w dużej części zamieszkują rosyjskie mniejszości etniczne – i to ich przedstawiciele walczą w Ukrainie relatywnie liczniej niż „biali” Rosjanie.
To skutek wspomnianych uwarunkowań ekonomicznych, ale nie tylko. Z perspektywy Kremla, utrata „mniej wartościowego” materiału ludzkiego – tradycyjnie pozbawionego posłuchu u władzy i społecznego szacunku – obniża koszty wojny. Czyni je też akceptowalnymi dla wielkomiejskiej, „białej” i prawosławnej większości, dławiąc jej potencjał buntu. Buntu, który mógłby wybuchnąć, gdyby Putin sięgnął po etnicznie rosyjski rezerwuar demograficzny, co byłoby naturalną konsekwencją masowej mobilizacji. Historycznie patrząc, dla każdej władzy zrewoltowane Moskwa i Petersburg niosły ryzyko nie tylko utraty przywilejów, ale i życia. Lepiej więc unikać ryzyka, a z rozdrobnioną, gorzej zorganizowaną, przytłoczoną rosyjskim żywiołem prowincją aparat przemocy sobie poradzi.
Ale idzie też o coś jeszcze, na co zwracają uwagę na przykład buriaccy społecznicy, przeciwni drenowaniu zasobów ich wspólnoty. Obarczanie odpowiedzialnością za wojenną przemoc „dzikich Azjatów” służy rosyjskiej propagandzie. W przyszłości będzie pomocne we wmawianiu światu i Ukraińcom, że zbrodni dopuścili się „mongoloidzi”, a nie „słowiańscy bracia”. „Prawdziwi” Rosjanie zachowają twarz i status cywilizowanych ludzi. Utrzymanie „orientalnego” charakteru armii będzie w tym pomocne…