Wokół Bałkanów nakręca się dziś histeria. Poszukujące sensacji media straszą, że może wyjść stamtąd kolejna wojna światowa. W Serbii trwają masowe protesty, największe bodaj w historii tego kraju, Kosowo obawia się serbskiej interwencji i modli się, by Amerykanie nie opuścili bazy Bondsteel gwarantującej bezpieczeństwo tego nie w pełni uznanego kraju, Bośnia i Hercegowina jest „na krawędzi rozpadu”, a – to właśnie w Bośni – jak i przed I wojną światową – krzyżują się interesy wielkich mocarstw.
Faktycznie: na pierwszy rzut oka tak to może wyglądać. Rosja popiera Republikę Serbską w Bośni, której przewodzi Milorad Dodik, polityk populistyczny i siedzący, jak to się mówi, „na styku gospodarki i polityki”, czyli zupełnie jak inni popierani przez Moskwę europejscy populiści wykazujący autokratyczne tendencje: Robert Fico ze Słowacji, Viktor Orban z Węgier, Aleksandar Vucić z Serbii, czy obalony były ukraiński prezydent Wiktor Janukowycz.
Milorad Dodik, który od lat właściwie mówi o konieczności oderwania się Republiki Serbskiej (nie mylić z Serbią „właściwą”, której prezydentem jest Vucić) od reszty Bośni i Hercegowiny, ostatnio wzmógł jeszcze tę narrację. Co chwilę w wywiadach grzmi o konieczności nowego podziału Bośni, a media, które mogą grać tytułem „kraj w środku Europy może się rozpaść” i nabijać nim klikalność – tę narrację podchwytują.
Tenże Dodik z kolei ścigany jest listem gończym przez rząd federalny Bośni i Hercegowiny w Sarajewie za uporczywe niestosowanie się do jego postanowień i łamanie konstytucji BiH.
Amerykanie wściekli się na Orbana
Rząd federalny popierany jest przez NATO i Unię Europejską. Oraz, mimo wszystko, Stany Zjednoczone.
Przekonał się o tym ostatnio Viktor Orban, który po wydaniu przez Sarajewo nakazu aresztowania Dodika chciał go, używając węgierskich służb, z Bośni nielegalnie wywieźć. Zakładając – jak się okazało niesłusznie – że jeśli Waszyngton mięknie w relacjach z Rosją, to oznacza to ogólne przewartościowanie w polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych.
Jednak amerykański departament stanu wściekł się na Orbana za tego typu pomysły, a Marco Rubio osobiście wsparł nienaruszalność Bośni i umowy z Dayton, która gwarantowała niepodzielność tego państwa.
Orban, słowem, mocno się przejechał stawiając na konsekwencję administracji Donalda Trumpa. Zakładał, że jeśli mówią A w kontekście Rosji, powiedzą i B w kontekście jej sojuszników. Okazało się jednak, że albo to Rosja była wyjątkiem w polityce Waszyngtonu nastawionym na jeden cel (zakończenie wojny w Ukrainie i laury dla Donalda Trumpa jako „nosiciela pokoju”), albo nawet jeśli Trumpowska administracja chciałaby zmienić politykę zagraniczną w ogóle, to nie wie na jaką, bo nakreślenie jakichś szerszych jej nowych ram zwyczajnie ją przerasta.
Wszystko pozostaje więc po staremu. W Republice Serbskiej w Bośni po miastach i miasteczkach wiszą plakaty z Miloradem Dodikiem, na ścianach – jak dawniej – wypisywane są nazwiska serbskich przywódców z czasów wojny z Bośni, przez międzynarodowe trybunały uznanych za zbrodniarzy wojennych, a serbska opinia publiczna generalnie popiera wyjście z federacji – ale niewiele więcej się w tej sprawie dzieje.
Właściwie to Republika Serbska w wielkim stopniu jest już niezależna od Sarajewa – nie tylko struktura administracyjna jest tam właściwie mało powiązana z tą centralną, sarajewską, ale i odrębna jest policja. A w wojskach Bośni i Hercegowiny Serbowie, jak i pozostałe dwie główne nacje BiH – Boszniacy, czyli muzułmanie i Chorwacy – tworzą osobne jednostki. Ba, nawet na banknotach wspólnej waluty – marki (waluty będącej czymś w rodzaju powidoku dawnej marki niemieckiej) – drukuje swoich własnych, a nie ogólnopaństwowych bohaterów narodowych.
Wysoki Przedstawiciel społeczności międzynarodowej i ONZ w Bośni i Hercegowinie Christian Schmidt stwierdził ostatnio na forum ONZ, że owszem, jedność tego państwa przechodzi największy kryzys od czasów Datyon, ale krajowi mimo to niezbyt grozi wybuch wojny.
Zarówno w Sarajewie, stolicy Federacji, jak Banja Luce, de facto stolicy Republiki Serbskiej nie widać oznak radykalizacji. Obywatele obu „entitetów”, jak nazywają się obie części BiH żyją w ramach własnych systemów administracyjnych i niczym rzadkim jest, na przykład, zobaczenie serbskich żołnierzy w bośniackich mundurach, ale z nazwiskami wypisanymi ma mundurowych bluzach cyrylicą, siedzących w kafejkach w sarajewskiej czarsziji położonej w samym sercu muzułmańskiej części kraju.
Dodik, z kolei, nie boi się aresztowania przez sarajewskie służby, bowiem, jak twierdzi, „pokłada wiarę w policji Republiki Serbskiej” i wygląda na to, że ramiona federalnej władzy są zbyt krótkie, by go w Bania Luce dosięgnąć. Nawet jeśli to by się zresztą stało, to wątpliwe, by Sarajewo zaryzykowało eskalację napięcia i prowokowało wściekłość Serbów.
Bośnia i Hercegowina jest państwem, owszem, wiązanym drutem i trzymanym razem na siłę, ale niewiele wskazuje na to, żeby zarówno odrębne de facto instytucje obu „entitetów” jak i obywatele mieli ochotę rzucać się sobie wzajemnie do gardeł. Obie federalne części Bośni, splecione w niechętnym uścisku, kolebią się natomiast powoli na drodze do Unii Europejskiej, a całości tej nieszczęsnej konstrukcji, zwanej czasem „małą Jugosławią” strzeże powiększony w ostatnich latach (choć nadal niewielki) europejska misja wojskowa EUFOR Althea.
Jaki jest sens utrzymywania w całości tak podzielonego kraju (a dodać należy, że sensu tego nie widzą nie tylko Serbowie i popierający ich Rosjanie, ale i wielu przedstawicieli Zachodu, np. były szef CIA na Bałkanach Steven Meyer)? Podziału nie chcą przede wszystkim Boszniacy, bojąc się, że odejście serbskiego entitetu pociągnie za sobą również chęć odłączenia się od Bośni Chorwatów, a to, z kolei, powrót do etnicznych konfliktów i – w efekcie – nowej wojny.
Zresztą już sama separacja Republiki Serbskiej od Federacji Boszniacko-Chorwackiej przysporzyłaby wielu konfliktów, bowiem oba podmioty nie są rozdzielone dokładnie według etnicznych linii.
Poza tym Bośnia jest z trzech stron otoczona przez państwa NATO, a Serbia – z każdej. Rosja, szczególnie w sytuacji, w której utknęła na Ukrainie, wyśmiewanej przez siebie jako „państwo upadłe”, którego nie jest w stanie pokonać od trzech lat, tym razem nie miałaby jak Serbom pomóc przy ewentualnej eskalacji.
Granice rosyjskich możliwości na Bałkanach dobrze pokazał nieudany pucz w Czarnogórze, przeprowadzony pod rosyjskimi auspicjami, który miał na celu niedopuszczenie do wstąpienia tego kraju do NATO. Najzwyczajniej w świecie wątpliwym się wydaje, żeby bośniaccy Serbowie zdecydowali się na wejście w otwarty konflikt, którego nie będą mogli wygrać. W sytuacji, gdy i tak de facto sami o sobie decydują.
Co tak naprawdę dzieje się na Bałkanach i jak duże jest zagrożenie wojną? W kolejnych częściach Ziemowit Szczerek opisze sytuację w Kosowie i w Serbii.