Za nami przedziwny wieczór w Końskich. Doświadczeni telewizyjni wydawcy kiwali głowami, mówiąc, że od 30 lat przygotowywania debat i wieczorów wyborczych nie widzieli czegoś takiego. Zdenerwowani sztabowcy nieustannie wisieli na telefonach i co chwila rzucali mięsem, wreszcie kandydatki i kandydaci na prezydenta – pogrążeni w chaosie, reagujący spontanicznie na kolejne pułapki, które ich ludzie wzajemnie na siebie przygotowywali.
Co działo się w Końskich w kuluarach i w jakich tak naprawdę nastrojach kończyli ten gorący piątek politycy, sztabowcy, dziennikarze? Proszę zaparzyć sobie dobrą herbatę, to będzie dłuższa historia pełna nerwów, ale i śmiechu.
Wybory prezydenckie 2025. Debata dla wybranych?
Zacznijmy od tego, że w każdym ze sztabów wyborczych jeszcze w piątek rano nikt nie wiedział, jak ten dzień się potoczy. Rafał Trzaskowski i jego ludzie czekali na Karola Nawrockiego, a w sztabie kandydata PiS trwały gorączkowe narady, jak prezes IPN powinien zareagować na zaproszenie prezydenta Warszawy. Przyjść? Nie przyjść?
Jeszcze przed południem przy Nowogrodzkiej odbył się szereg rozmów – w tym z udziałem prezesa PiS. To jego głos był decydujący. Stanęło na tym, że Nawrocki weźmie udział w dwóch debatach: pierwszej, zorganizowanej naprędce przez stacje prawicowe na rynku w Końskich, ale i w drugiej, w oddalonej raptem o kilkaset metrów kameralnej sali gimnastycznej, i transmitowanej przez Polsat News, TVN24 i TVP.
Dynamika zdarzeń przyspieszyła w ciągu dnia za sprawą Szymona Hołowni. Kiedy marszałek Sejmu oznajmił, że – wbrew wcześniejszym zapowiedziom – nie pojawi się w Świdnicy na prześmiewczym seansie „Samych swoich” (w nawiązaniu do sporu PO-PiS), tylko pojedzie do Końskich i de facto wprosi się na obie debaty, w sztabach wyborczych innych kandydatów (a zwłaszcza Rafała Trzaskowskiego) zaczęły się intensywne dyskusje, co z tym faktem robić. Wcześniej ludzie Hołowni próbowali tę sprawę załatwić bezpośrednio, szukając kontaktu ze sztabem Rafała Trzaskowskiego. Bezskutecznie.
Ale gdy Hołownia oznajmił, że przyjedzie, sztaby innych kandydatów (i kandydatek) musieli szybko zdecydować, co zrobić z piątkowym wieczorem. Opcje były dwie: wywrócić do góry nogami kalendarz kampanii na ten dzień i przyjechać do Końskich lub na debacie się nie pojawić. Dziś wszyscy będą zapewniać, że decyzje podjęli gładko, ale tak nie było.
Sztab Sławomira Mentzena – którego wizja debaty w Końskich za kilka godzin złapała gdzieś pod Ustrzykami Dolnymi – rozważał nawet wynajęcie helikoptera, którym Mentzen już raz w swojej kampanii podróżował. Ale że helikopter nie był dostępny, a podróż autem – by zdążyć na czas – musiałaby się odbyć na wariackich papierach i ryzykowała wypadkiem, a na pewno naruszeniem przepisów, w Konfederacji uznali, że nie ma to sensu. Stąd dalsza opowieść Mentzena, że cała debata organizowana w ten sposób to cyrk, w którym nie ma zamiaru brać udziału.
Drugi wielki nieobecny Adrian Zandberg zadanie miał nieco łatwiejsze. Co prawda był umówiony na 16:30 do Pałacu Prezydenckiego, gdzie przekonywał Andrzeja Dudę do weta ustawy o obniżce składki zdrowotnej i alarmował o złej kondycji systemu ochrony zdrowia, ale sztab Zandberga badał grunt. Trasę Warszawa – Końskie da się pokonać w dwie godziny (choć przy piątkowych popołudniowych korkach ten czas wyjazdu ze stolicy się wydłuża), ale Zandberg musiałby poprosić głowę państwa o skrócenie spotkania, gwarancji, że zdąży i tak nie miał, a w dodatku miał zaplanowane na 20 spotkanie wyborcze w Kielcach.
Intensywnie w partii Razem naradzano się, czy go nie przełożyć lub odwołać, ale zwyciężyła ta sama logika, co u Mentzena – że nie ma sensu wywracać do góry dnia całego swojego świata i pędzić na złamanie karku tylko dlatego, że „zaproszenia” do debaty dla innych kandydatów zostały wysłane na wariackich papierach, na ostatnią chwilę.
A w zasadzie trudno to nazwać zaproszeniami, bo Trzaskowski (to jego komitet był formalnie organizatorem debaty) o 18:20 – na równo sto minut przed planowanym startem debaty w sali gimnastycznej – wrzucił filmik oznajmujący jej „rozszerzenie” o innych kandydatów niż Nawrocki.
– Rafał, pomysłu tej debaty w takiej formule nie wybronisz. I o tym pewnie będziemy mieli jeszcze wiele razy okazję rozmawiać – powiedział w trakcie debaty Szymon Hołownia i były to pretensje, które wypowiadali wszyscy inni kandydaci i ich sztabowcy: od lewa do prawa.
Trudno dziś powiedzieć, czy Mentzen i Zandberg mieli rację, nie przyjeżdżając, czy nie powinni wykazać się refleksem nieco wcześniej i tak skorygować swoje plany, by – na wypadek politycznej kumulacji w Końskich – jednak naszkicować sobie harmonogram dnia tak, by wieczorem być bliżej tego małego świętokrzyskiego miasteczka. Nie zmienia to jednak faktu, że obaj – podobnie jak i inni nieobecni kandydaci – zostali potraktowani totalnie niepoważnie i nie fair. Ale wróćmy do Końskich.
Za kulisami debaty. Marcin Fijołek: Chaos był totalny
Sztab Rafała Trzaskowskiego przygotowywał się – w uroczym pokoju na co dzień przeznaczonym jako pokój nauczycielski.
Obecna była minister edukacji Barbara Nowacka, minister sportu Sławomir Nitras, posłanka Agnieszka Pomaska, szefowa sztabu Wioletta Paprocka i kilkoro sztabowców.
Co ciekawe, prezydenta Warszawy do debatyprzygotowywała także Natalia de Barbaro, psycholożka, znana szerszej publiczności jako autorka świetnie sprzedających się książek „Czuła przewodniczka” czy „Przędza”. To właśnie de Barbaro pomagała dwadzieścia lat temu Donaldowi Tuskowi przy wyborach prezydenckich w 2005 roku i później, gdy podnosił się (skutecznie) po porażce z Lechem Kaczyńskim.
Trzaskowski był gotowy i na debatę jeden na jeden, i na to, że dyskusja odbędzie się w zaskakującym formacie kilkorga kandydatów. Nie zmienia to faktu, że w otoczeniu prezydenta panowała spora nerwowość. Jej momentem kulminacyjnym był czas, gdy to ludzie Platformy – na odwrót do tego, co działo się jeszcze przed południem – wydzwaniali do sztabu Szymona Hołowni, prosząc, żeby ten przybył na czas do sali gimnastycznej.
Wzajemne zgrzyty i pretensje odłożono na później, a marszałek Sejmu w końcu się pojawił, choć nie dokładnie o tym czasie, który obiecali jego sztabowcy. Złośliwość za złośliwość. Koniec końców debatę przesunięto o kilkadziesiąt minut, by wszyscy zainteresowani mogli na nią zdążyć. Sztab Karola Nawrockiego przysłał maila z potwierdzeniem udziału już po godzinie 19:30. Tak naprawdę dopiero wtedy było pewne, że do debaty dojdzie.
Tu przenieśmy się na chwilę na rynek w Końskich, gdzie triumfował wcale nie Karol Nawrocki czy inni prawicowi kandydaci fetowani przez kilkaset osób przyglądających się debacie.
Przechadzając się w kuluarach z charakterystycznym uśmiechem, cieszył się Tomasz Sakiewicz, szef Telewizji Republika. Wiedział, że to on przez moment rozdaje karty i zmusza do przesunięcia debaty.
Wracamy do sali gimnastycznej. W telewizjach i mediach społecznościowych krąży wiele filmików, pokazujących awanturę przed dwoma wejściami do sali. Obu pilnowali ochroniarze, zdezorientowani i wściekli – ale wcale nie na tych, którzy próbowali wejść, a na organizatorów debaty.
Kiedy podpytywałem ich o piątkową robotę, odpowiadali mi słowami powszechnie uznanymi za wulgarne – nie w moim kierunku, ale w kierunku tych, którzy zadbali o taki poziom chaosu i nie przewidzieli możliwych awantur. Przełożyło się to też na wymiany zdań między sztabowcami – Emilia Wierzbicki, rzeczniczka Karola Nawrockiego, poturbowana przez ochroniarzy i napierający tłum przy wejściu, wdarła się w krótką sprzeczkę z posłanką Platformy.
Czy można, a nawet trzeba było całą sprawę rozegrać inaczej? Oczywiście. Wystarczyły akredytacje (choćby kilka-kilkanaście) dla innych redakcji, bardziej przejrzyste zasady wpuszczania i niewpuszczania osób do środka. Czy to pozwoliłoby zupełnie uniknąć awantury przed wejściem? Zapewne nie, ale z całą pewnością obniżyłoby to jej skalę.
Wojciech Saługa, marszałek województwa śląskiego z ramienia PO krzyczał do ochroniarzy, wściekły, że ci go nie rozpoznają i nie pozwalają wejść. Nie pomogło nawet to, że Saługa podnosił argumenty pt. „Jestem szefem śląskiej PO, proszę mnie wpuścić!”. Nie wiem, czy ostatecznie dostał się na salę – wtedy, za pierwszym podejściem na pewno nie.
Zziajani kandydaci mieli możliwość wejścia do środka z dwiema-trzema osobami towarzyszącymi. Problemy z przebiciem się miał Marek Jakubiak z żoną, ale w końcu dostał się na salę. Nie wiadomo skąd, ale pojawił się Maciej Maciak – ktoś go jednak rozpoznał, pozwolił zostać i wziąć udział w debacie. Chaos był totalny.
„Nie tak miał wyglądać ten wieczór”
I właśnie ten chaos, nad którym nikt w pewnym momencie nie panował, był czymś najtrudniejszym dla Rafała Trzaskowskiego. Zamiast spokojnej, a nawet na jakimś poziomie pełnej klasy debaty z Karolem Nawrockim, odbyło się spontaniczne ruszenie wszystkich kandydatów, ktoś rzucił w kuluarach, że momentami wyglądało to jak szlachecki sejmik albo zajazd.
Z perspektywy prezydenta Warszawy na pewno nie tak miał wyglądać ten wieczór – i nie chodzi o samą debatę, o której za chwilę. Chodzi o kontekst, w którym została ona umiejscowiona i bałagan, za który odpowiadają jego ludzie.
W kuluarach przyznawali to zresztą – anonimowo – sztabowcy Rafała Trzaskowskiego. Nie tak to miało wyglądać. Obecni na sali politycy PSL narzekali na postawę mediów publicznych, podobnie zresztą jak Magdalena Biejat i Szymon Hołownia, o Karolu Nawrockim nie mówiąc. To wszystko z całą pewnością odbije się nie raz czkawką i to jeszcze w tej kampanii. Kto wie, czy finał nie będzie miał miejsca w prokuraturze i Państwowej Komisji Wyborczej, bo pytań o egzekwowanie prawa wyborczego jest mnóstwo.
Debata w Końskich. Zyski, straty i polityczna rozgrywka
A sama wieczorna debata? Z ponad trzech godzin wypowiedzi, pytań i ripost zostaną zapamiętane – jak zawsze – momenty. Magdalena Biejat odbierająca flagę LGBT Rafałowi Trzaskowskiemu będzie zapewne wiralem w lewicowej części internetu. Sprawny Szymon Hołownia wbijający kolejne szpile nie tylko w kandydatów prawicy, ale także we własny rząd, wrócił z dalekiej podróży, gdy wielu już dawno machnęło ręką na jego kampanię. Krzysztof Stanowski w roli samozwańczego Stańczyka próbujący pokazać skalę błazenady napuszonych kandydatów, chyba nie był aż tak widowiskowy jak bywa w swoim kanale czy w wymianach wpisów na Twitterze.
Karol Nawrocki nieustannie zwracający się do kandydata Koalicji Obywatelskiej, szukał zwarcia i wymiany ciosów, ale te kończyły się przeważnie zwarciem i klinczem, nie docierały do celu. Trzaskowski ustał, ale o żadnej większej kontrofensywie nie było mowy. Nokautów w tej debacie, wbrew narracjom sztabowców nie było, przejęzyczenia i wpadki były małe, do zapomnienia w 24 godziny po debacie.
Występ części kandydatów nie był też obliczony na efekt w maju tego roku, ale na rok 2027. Pewnie nie raz wrócą dyskusję o tym, w co tak naprawdę gra w tej logice Hołownia czy Biejat, czy nie są to ostatnie próby i szanse na wybicie się na polityczną niepodległość.
Z kolei Rafał Trzaskowski szukał zwarcia z Karolem Nawrockim, poprzez próbę wbicia szpilki szefowi jego sztabu – Pawłowi Szefernakerowi w sprawie polityki dot. uchodźców i migrantów. Ten sam Trzaskowski tego samego Szefernakera chwalił za profesjonalizm w tym zakresie – i to w książce wydanej kilka dni temu.
Wreszcie pytanie fundamentalne, które wybrzmiewa do dziś: kto wygrał ten dziwaczny wieczór w Końskich? Kto na nim zyskał, a kto stracił? W jakim stopniu wpłynie to na przebieg kampanii i wynik wyborów? Wbrew przygotowanym wcześniej przez sztabowców internetowym grafikom – trudno wskazać jednego wygranego, bo każdy z kandydatów walczył o coś innego.
Pod strzechy, gdzieś obok podnieconym politykom i rozgorączkowanym komentatorom, trafi zapewne historia o jednym wielkim chaosie, w którym każdy powiedział to, co miał powiedzieć. Debata przełomem nie była, choć niektórzy zyskali na niej solidnie politycznego paliwa (vide Hołownia i Biejat). Ale to zawsze subiektywne wrażenie.
Walka o wynik debaty nie kończy się bowiem z czasem jej zamknięcia, bo – umówmy się – mało kto wytrzymał te kilka godzin przed telewizorem, wsłuchując się w wystudiowane odpowiedzi coraz bardziej zmęczonych polityków. A ci ostatni robią teraz wiele, by zalać media społecznościowe swoim przekazem, że zdobyli Końskie.
Ale Końskie nie zostało wczoraj zdobyte przez nikogo. Jedno jest pewne – to świętokrzyskie miasteczko na dobre wpisało się w polityczną mapę kampanii. Grzegorz Schetyna, autor hasła o tym, że wybory wygrywa się w Końskich, będzie miał tu kiedyś pomnik. Albo zostanie tu przeklęty, bo zwykli ludzie patrzyli z okien na nas wszystkich jak na szaleńców, którzy zdecydowali się spędzić piątkowy wieczór i noc właśnie w ich miejscowości.