Ponad połowa ludzkości mieszka w miastach. Coraz więcej osób się do nich przeprowadza. W cyklu „Międzymiastowa” na łamach Interii Paulina Wilk przygląda się wielkim globalnym metropoliom i nieznanym miasteczkom. Mierzy puls codzienności, ogląda z bliska współczesne fenomeny i pyta o naszą zurbanizowaną przyszłość.
Śródmieście Warszawy. Dzień powszedni. Popołudnie. Do tramwaju próbuje wsiąść mama z dzieckiem w wózku. Dwa razy musi głośno powtórzyć: „Przepraszam!”, bo podróżni zamyśleni, sobą zajęci, jak to współcześnie – niby razem, a każdy w swoim świecie.
Pasażerowie rozstępują się niechętnie. Mama z wózkiem wjeżdża, ledwie zdąża zacisnąć blokadę na kółkach i złapać poręcz, a motorniczy szarpie naprzód. „Pobrudziła mi pani spodnie!” – lamentuje tonem gniewnym chłopak, na oko 20-latek, patrząc na cień odznaczony na beżowej nogawce. Ma pretensje, że wjeżdżając wózkiem, kobieta otarła kółkiem o jego nogę. Został ślad.
Zaczyna się. On cały w pretensjach. Ona nie ustępuje pola. Ma swoje racje. Mógł się przesunąć. Więcej – mógł i powinien pomóc. Jest młody, wysoki, silny. Ale nie wiadomo, czy jej słucha. Bo w uszach słuchawki. Po chwili ripostuje, że to nie jego problem, powinna przeprosić.
Dołączają inne pasażerki, wspierając kobietę. Wreszcie jedna zadaje cios kończący. „Młody, ty nie udawaj, że sam te spodnie będziesz prał. Mamusia ci upierze, to pewne”. Trafiła. Chłopak milknie. Cały tramwaj patrzy, jak wysiada na najbliższym przystanku. Daje się odczuć zbiorowe westchnienie ulgi. Jedziemy dalej. Każdy w prywatnej nadziei, że do jego przystanku obędzie się już bez ceregieli.
Twoja rodzina, twoja sprawa
Takie zdarzenie, a raczej zderzenie, jest jednym z milionów, które iskrzą w tysiącach miast każdego dnia. Bo choć żyjemy w nich tłumnie, to nie znaczy, że wspólnie – z jednym systemem wartości czy choćby codziennym savoir vivrem. Coraz częściej nie umiemy się zachować, a raczej – każdy umie po swojemu, wedle własnego uznania, indywidualnych norm. Tego skutku nie braliśmy chyba pod uwagę, gdy zaczynaliśmy przemiany ustrojowe i łączyliśmy się cywilizacyjnie z tak zwanym wielkim światem. Wskakiwaliśmy do tramwaju z kuszącym napisem „Zmiana”.
W sierpniu minęło 45 lat od solidarnościowego wyłomu w siermiężnej konstrukcji socjalistycznego świata. W tym czasie normy społeczne, te niewidzialne nitki regulujące nasze zwyczajne, codzienne zachowania, nie tylko się zmieniły. Ostatnio wyraźniej czuć, że się rozplątały, przestają przypominać całość. A to, co nazywamy „materią społeczną”, rozłazi się w rękach. Objawy wydają się błahe, konsekwencje – poważne. Bo nie mając pewności, czy ktoś, tak jak ja, myje ręce przed jedzeniem i ustępuje innym w przejściu, żyję w niepewności o spójność spraw wagi najwyższej: czy szanujemy te same wartości. I czy możemy sobie ufać.
Młoda matka z wózkiem to figura, która już nie może liczyć na gwarancję szczególnego potraktowania w miejscu publicznym. Dla części z nas jest jasne, że wymaga wsparcia, poszanowania, ustąpienia pola. Dla części jest jeszcze jedną osobą, bez przywilejów. Młody chłopak już nie ma uniwersalnego obowiązku ustępowania miejsca w tramwaju ani paniom z wózkiem, ani komuś starszemu. Nie musi nawet nieść zakupów, wracając z mamą ze sklepu. Ich rodzina, ich sprawa.
Jeśli szanujemy wolność, to zgadzamy się i na to, że nie wszyscy wyznajemy te same zasady. Kultura osobista jest coraz bardziej subiektywizowana, jakby przymiotnik „osobista” rozumiano opacznie: że każdy może ją sobie osobiście ustalić i przyswoić. A także osobiście uznać, że czyjąś kulturę ma w poważaniu lub nie.
Powiedzieć „dzień dobry” czy wyminąć bez słowa?
Gdy napierający tłumek nie pozwala spokojnie wyjść z metra czy autobusu, wewnętrznie coś w nas woła: „Trochę kultury!”. Ale do kogo wołamy? Do jakiegoś zbiorowego podmiotu, który wytwarza wspólną umowę – kulturę właśnie. Wołamy z nadzieją, że jest jakaś instancja, która wyreguluje zabałaganioną przestrzeń. Problem w tym, że w kulturze nie ma ośrodków władzy.
Bywają ośrodki opinii, bywają autorytety. Ale dobrze wiemy, że tracą na znaczeniu w świecie, w którym wielu woli mieć własną rację i nikomu się nie kłaniać. Także dosłownie.
Zwykłe „Dzień dobry!” straciło – długo gwarantowane i niewzruszone – miejsce. No bo komu powiedzieć „Dzień dobry!”, wchodząc do dyskontu albo narożnej sieciówki? Ekspedienci to już nie „panie ze spożywczaka”, które znają naszą zwyczajową listę zakupów i pytają, jak tam ojciec. Często nie rozpoznają naszych twarzy. Ani my ich. Nikt tu nie jest u siebie, wie to każdy ajent i każdy klient. Zamiast relacji od dawna mamy transakcje.
A w windzie? Mówić „dzień dobry” albo „dziękuję”, skoro jedziemy ledwie 14 sekund, szczelnie otuleni obojętnością, z sąsiadem, o którym wiemy akurat tyle, że mieszka na piątym i ostatnio chyba pies mu umarł, bo już z nim nie wychodzi? Czy warto mówić „przepraszam” komuś, kto przystanął na środku korytarza w przychodni? Może lepiej wyminąć bez słowa. Przecież nie będę go uczyć kultury. A właśnie, kto tej mitycznej kultury uczyć powinien?
Przy takich pytaniach standardowo wskazujemy na: rodzinę, przedszkole, szkołę, czasem na kościół. Nie bez racji – zdolność współżycia kształtuje się wcześnie, ale spór o edukację zdrowotną pokazuje, jak trudno zgodzić się nam co do dobrego wychowania, przełożyć to, co prywatne na publiczne.
Samotność w wielkim mieście
Ponieważ wyrastamy w światach coraz bardziej osobnych, przypominających szczelne bańki, głównym problemem stało się to, jak się dogadać w symbolicznym tramwaju. Tam, gdzie jesteśmy razem. W tych nielicznych przestrzeniach wspólnych, których nie sposób uniknąć, choć współczesny kurs rynkowy pełną parą kieruje nas w ścieżki odosobnione.
Sprywatyzowane usługi, spersonalizowane reklamy, dedykowane świadczenia. Nie ma co, lekcje odrębności przechodzimy wyjątkowo intensywnie, a przejawów samotności diagnozuje się coraz więcej. Tymczasem – o ironio – ludzkość coraz tłumniej lgnie do dużych miast, jak na najpopularniejsze plaże i najbardziej zatłoczone szlaki w Tatrach.
A więc jednak chcemy być z ludźmi, dążymy do miejsc i spraw, które już są udziałem innych osób. Kierowani głęboką potrzebą współistnienia i spotkania, albo agresywnie stymulowaną rywalizacją, by mieć to samo co inni. Często i jednym, i drugim. Skutek jest taki, że coraz więcej nas żyje w miastach, z milionami osób, z którymi… coraz trudniej nam żyć.
A wspólna kultura jest przywoływana – zwykle w aspekcie narodowym – jako ta, która ma zobowiązywać, dyscyplinować, chronić. Jednak doświadczenie uczy, że ta kategoria nie jest skuteczna, bo nawet w polskiej Polsce wszystko się komplikuje, a co dom, to inna kultura. W tym samym mieście są rodziny z różnych województw, wiar, wsi i miasteczek, z różnych obyczajów, innych małych tradycji, no i krajów.
O większej spójności możemy marzyć, możemy do niej wzdychać, ale jak ją na co dzień realizować? Samoregulacja – zwracanie sobie nawzajem uwagi, edukowanie pasażerów w sprawie nietrzymania butów na siedzeniach lub nieużywania trybu głośnomówiącego w smartfonie – to zadanie dla odważnych. I gotowych usłyszeć wiązankę przykrych neologizmów.
I tu z pomocą przychodzi miasto, to nasze wspólne podwórko. Ono jedno może do nas mówić i zmieniać zachowania, zadziwiająco skutecznie. Może dlatego, że miasto nie ma twarzy, ma natomiast coś w rodzaju neutralnej osobowości, którą współtworzymy i uznajemy.
Dlatego komunikaty, które płyną z ekranów i głośników, te upominające, by po wejściu do tramwaju zdjąć plecak, nie rozmawiać w metrze przez telefon i ustępować miejsca starszym, wydają się tym głosem, którego jesteśmy skłonni posłuchać. Bez urazy, bez żachnięć. Może dlatego, że tych norm nie podaje nam drugi człowiek i nie kieruje ich personalnie do nas.
Choć te uprzejme nauki formułowane są de facto przez miejskich urzędników, ludzi z krwi i kości w interesie ludzi, wydaje się, że teraz najlepiej działa właśnie bezosobowość. A tą instancją, której ulegamy najczęściej, są urządzenia i systemy.
Odkładam na bok smutną refleksję płynącą z tej myśli, bo teraz ważniejsze wydaje się, aby miasta mówiły do nas jak najwięcej. Jak Kopenhaga, która znakami poziomymi uczy uprzejmych zachowań na peronach metra. Jak Londyn, który non stop przypomina, by trzymać się po lewej stronie i troszczyć o współpasażerów. Jak Singapur, który animacjami uczy multietniczną społeczność korzystania z zaawansowanej infrastruktury. Łagodne mechaniczne głosy wyrównują wiele ostrych krawędzi, pomagają uniknąć katastrof w ruchu międzyludzkim.
Skoro już oddajemy technologiom wiele pól aktywności i zaufania, pozwalamy by w różnych sprawach zastępowały ludzi, to możemy skorzystać z nich także jak z sojuszników staromodnego człowieczeństwa. Bo bez niego w tramwajach robi się potwornie duszo.
-
Prezydent w Watykanie. Ujawnił, o czym rozmawiał z papieżem
-
Mińsk wzywa polskiego dyplomatę. Absurdalne zarzuty