Strefa Gazy wciąż jest odcięta od świata. Do strefy nie wjadą zagraniczni dziennikarze, wolontariusze, aktywiści. Trudno o wieści z wewnątrz, tak jak trudno realnie pomóc. Jedną z takich realnych możliwości jest wysyłanie arabskojęzycznych wykwalifikowanych medyków na miesięczne pobyty w szpitalach, by leczyli chorych i rannych cywilów i pomogli im przetrwać piekło wojny. Gazeta.pl z Polską Misją Medyczną uruchomiła zbiórkę na pokrycie kosztów organizacji kolejnych turnusów lekarzy do szpitala al-Aksa – jednego z ostatnich działających szpitali w Strefie Gazy. Zebraliśmy już ponad 100 tysięcy złotych:
Pomagamy poszkodowanym w Gazie! Polska Misja Medyczna wysyła lekarzy bezpośrednio do Strefy Gazy. Każda złotówka to więcej aktów pomocy na miejscu. Wpłać >> TUTAJ.
O tym, z czym mierzą się wysyłani dzięki Wam lekarze, zdecydował się w poruszającej rozmowie opowiedzieć jeden z nich, dr Jazid al-Adżluni z Jordanii. Al-Adżluni od początku września przebywa w Strefie Gazy i w którymś momencie udało mu się połączyć online z dziennikarzami Gazeta.pl.
Zobacz całą rozmowę w formie wideo:
Wiktoria Beczek, Patryk Strzałkowski (Gazeta.pl): Kim pan jest, doktorze?
Jazid al-Adżluni (Project Hope): Jestem chirurgiem szczękowo-twarzowym, specjalizuję się w operacjach głowy i szyi. Misja mojego zespołu w Gazie polega na leczeniu urazów twarzoczaszki. Moi koledzy też są z Jordanii, mamy pełny skład: anestezjolodzy, ortopedzi, chirurdzy ogólni. Przyjechaliśmy do Gazy trzy tygodnie temu i zostaniemy tu do końca września.
Jak taki lekarz trafia do Gazy? Co może zabrać ze sobą ze sprzętu medycznego, a co z rzeczy osobistych na czas pobytu?
Wszystko zaczęło się w zeszłym roku. Chciałem pomóc, dużo się mówi, jak skrajnie wyczerpany jest personel w tutejszych szpitalach i że potrzebuje każdego wsparcia – od narzędzi i materiałów medycznych po ludzi do operowania. Zgłosiłem się po przepustkę, ale zazwyczaj na dzień dobry przychodzi odmowa. Gdy aplikuje się przez jakąś organizację, strona izraelska ma prawo decydować, kogo wpuści. Zauważyliśmy, że selekcja jest zupełnie losowa. Ostatecznie dostałem zgodę – tyle że decyzja przychodzi raptem 6–7 godzin przed wyjazdem. Nie ma czasu się przygotować, nawet zabrać niezbędnego sprzętu medycznego. Ale robiliśmy, co mogliśmy, po otrzymaniu decyzji działaliśmy bardzo szybko. Są też ścisłe wytyczne: nie wolno zabrać więcej jedzenia, niż potrzebujemy, wwozić sprzętu medycznego ani mieć przy sobie więcej niż równowartość około 250 euro. To bardzo mało jak na miesiąc pobytu w Gazie.
Wyjechaliśmy z Ammanu o 6 rano, dojechaliśmy ok. 19–20. A i tak miałem szczęście. Kolega jadący tydzień później dotarł dopiero o 23. Gdyby nie było żadnych przeszkód, podróż powinna trwać około trzech godzin. Ale przez kontrole i blokady graniczne może to zająć nawet 14 godzin. Od razu trafiliśmy do budynku szpitala i nazajutrz zaczęliśmy pracę.
Te wyjazdy są możliwe tylko przez organizacje pozarządowe. Jestem tu teraz z Project Hope, któremu bardzo dziękuję za szansę pomocy ludziom tutaj.
Jakie są warunki mieszkaniowe?
Mieszkamy w szpitalu [w Dajr al-Balah – przyp. red.]. Mamy tam coś w rodzaju dormitorium. Ten budynek, który teraz jest szpitalem, wcześniej był tylko małym szpitalem położniczym, miał dwie sale operacyjne służące jako porodówki. Ale z powodu wojny został przekształcony w szpital ogólny, we wszystkich dziedzinach. Żeby jakoś łatać braki medyczne występujące w Gazie. To teraz główny szpital w całej Gazie – szczególnie na północy nie ma już żadnych innych placówek. Mały szpital stał się nagle głównym punktem szpitalnym w Strefie Gazy.
Warunki są, cóż… Jesteśmy szczęściarzami, bo mamy generator. Czasami udaje się zdobyć trochę paliwa, żeby był na chodzie. To mały generator, więc trzeba oszczędzać energię. Prąd włączany jest na godzinę w jednym skrzydle, potem w kolejnym, nawet na salach operacyjnych może go brakować. Ten generator, normalnie tylko rezerwowy, używany w razie awarii, tutaj działa już dwa lata jako jedyne źródło zasilania.
Mamy fart, bo czasami mamy wodę. Władze czasem uzupełniają nam zbiornik. Z dostępem do wody zasadniczo jest bardzo, bardzo źle. Jest tylko kilka litrów na dzień.
Nie wolno nam dużo pić. Czasami przed operacją nawet nie ma czym umyć rąk. Zakładamy wtedy tylko rękawiczki, tyle możemy zrobić.
Dla pacjentów wody nie ma, muszą przyjść z własną. Nie ma wody dla każdego. Szpital jest przepełniony, czterokrotnie, na moje oko. Pomyślany na 150 łóżek, a obecnie ma ich 300–400, do tego pacjenci na korytarzach, w wejściu, w holach… Walczą o miejsce. Tak właśnie wygląda sytuacja ogólna.
Jak wy, lekarze, radzicie sobie w warunkach całkiem innych niż te, w których wcześniej pracowaliście?
Przyuczałem się do pracy w dziedzinie chirurgii szczękowo-twarzowej. Mam tu na myśli też specjalistyczne narzędzia i metody leczenia. Tutaj przeżyłem szok. Tu nie da się korzystać z dotychczasowej wiedzy. To zupełnie nowa „nauka” – mówimy na to nawet „medycyna wojenna”. Nie ma narzędzi, nie ma materiałów medycznych – trzeba improwizować, myśleć out of the box, nieszablonowo.
Przykład: oko jest podtrzymywane m.in. przez kość. Jeśli po złamaniu kości oczodołu oko zapada się w głąb twarzy, normalnie wstawia się specjalną płytkę, by utrzymać gałkę oczną na miejscu. Tutaj płytek nie mamy. Nie ma nic. Zszywasz i oko pozostaje głębiej, zapadnięte. Nic nie poradzisz. To wstrząsające.
Dla pacjenta widzę trzy etapy-wyzwania. Pierwszy, czy w ogóle uda mu się dotrzeć do szpitala. Nie ma środków transportu, a ludzie leżą pod gruzami często długie godziny, albo i dni. Więc dotrzeć do szpitala – to już coś. Drugi cud, jeśli mamy jakiekolwiek narzędzia czy środki, żeby operować, zatamować krwawienie itd. Po prostu żeby uratować życie. Dobra nasza, jeśli uda mu się przeżyć już po operacji. Nie ma higieny, nie ma czystych łóżek. Szpital nazywamy inkubatorem bakterii. Nie ma łóżek intensywnej terapii. Często trzymamy więc pacjenta zaintubowanego na stole operacyjnym przez 2–3 dni, bo nie ma żadnego miejsca na OIOM-ie.
Trzeci etap walki pacjenta o życie zaczyna się po wyjściu ze szpitala. Czasem trzeba wypychać pacjenta, żeby nie pozostawał u nas, bo to siedlisko infekcji, a nie mamy leków. Pacjent mówi na to: „Gdzie mam się udać? Nie mam higienicznych warunków, śpię w namiocie, śpię na piasku”.
Nie ma jak zadbać o rany, 60–70 proc. operowanych pacjentów wraca z zakażeniem, czasem paskudnym. Wiadomo, co trzeba robić: podać antybiotyki. Tyle że tu w ogóle nie ma antybiotyków.
W aptekach przyszpitalnych też nie ma. Po prostu nie ma nic. Czasem zaglądam do tych aptek. Półki zieją pustkami.
Naprawdę więc my tu nie mamy nadziei. Nie wiemy, co robić.
Jakie obrażenia napotykaliście przez te trzy tygodnie w Gazie?
90 proc. to urazy powybuchowe, tak to nazywamy. Podkreślić należy jedno: ci, którzy są w epicentrum wybuchu, oczywiście umierają. Leczyć trzeba osoby będące w pobliżu — z ranami od kul, odłamków lecących losowo. Jednych odłamek trafia w twarz, innych w brzuch, albo w nogi. Oczywiście obrażenia nie robią rozróżnienia na wiek. To odłamki, więc mogą trafić wszędzie i każdego. Bez przerwy usuwamy więc te ciała obce, jak nazywamy odłamki, z ludzkich ciał. Mogą wniknąć w brzuch, wnętrzności, w nogi, w twarz, w oczy.
Powinniśmy też mieć operacje selektywne, jak je nazywamy, którymi zajmują się normalne szpitale w innych krajach. Ludzie zmagają się ze „zwykłymi” problemami zdrowotnymi, choćby chorobą nowotworową. Nikt tutaj się nimi nie zajmie. Skupiamy się wyłącznie na przypadkach obrażeń wojennych.
Czasem widzimy pewne prawidłowości w przypadku ran, zwłaszcza tych od kul snajperów. Danego dnia dostrzegamy określony typ obrażeń. Widzimy to wyraźnie.
Np. danego dnia wszystkie przypadki to obrażenia twarzy, robota dla chirurga szczękowo-twarzowego. Innego dnia – praktycznie same genitalia. Innego – głównie nerki. Kolejnego – brzuch, albo oczy. To jest bardzo widoczne.
Nie wiem, skąd te wzorce, pewnie zależy od tego, kto jest akurat na zmianie.
Jakie pacjenci mają szanse na przeżycie? Poza tymi, którzy do szpitala w ogóle nie dotrą.
Na 100 proc. nikt nie otrzymuje takiej opieki, jak powinien. Podajmy prosty przykład: złamanie kości. W normalnej sytuacji można sobie z takim złamaniem poradzić: wprowadza się płytkę stabilizującą i tyle. Tu płytek nie ma, dlatego stosujemy tzw. unieruchomienia zewnętrzne. Widać więc ludzi na ulicach, jak chodzą z wystającymi prętami z rąk, nóg. To nie jest odpowiednie leczenie, ale w jakimś sensie może być. Tyle że te zewnętrzne unieruchomienia też się skończyły. Więc zdejmujemy je pacjentowi, który kończy leczenie, i zakładamy je kolejnym.
Czasem jednak nawet proste zranienia stają się groźne przez brak warunków higienicznych, antybiotyków. Rany się paskudzą i stają się zagrożeniem nawet dla życia pacjentów. Chcielibyśmy im zapewnić odpowiednie leczenie, niestety nie mamy jak.
Jest bardzo dużo amputacji. Wielokrotnie można by uratować pacjentom ręce, nogi.
Ale że nie ma środków medycznych, nie ma też innej opcji jak kończynę uciąć. To najbezpieczniejsze wyjście, żeby uratować życie. Natomiast w innych warunkach nogę też by się uratowało. Mamy tu bardzo dużo dzieci bez rąk, nóg.
Jaka jest skala niedożywienia, które widzisz osobiście?
Odpowiednie leczenie oznacza odpowiednie odżywianie. Jeśli chcesz zdrowieć, musisz dobrze jeść. A tu nie ma jakościowego jedzenia, można jeść tylko wysoko przetworzoną żywność z puszek. Trzeba się opierać tylko na chlebie, ryżu, fasolce konserwowej. Chciałoby się więc doradzić pacjentom, by po urazach spożywali odpowiednie produkty, składniki odżywcze, witaminy. Ale nawet tego nie mówię. Chciałbym, ale słowa więzną w gardle. Bo przecież wiem, że nie mogą tego mieć.
Głód i niedożywienie to nie moja specjalizacja, ale jako medyk leczący ludzi widzę to. Pacjenta przecież ocenia przed znieczuleniem anestezjolog czy ja. Pacjenci mają bardzo niski poziom hemoglobiny i elektrolitów. Na uczelni mówią, jakie dawki podaje się dorosłemu. Ale tu u pacjentów występują tzw. zaburzenia gospodarki elektrolitowej. Do szpitala przychodzą niedożywione całe rodziny ze skrajnymi niedoborami elektrolitów. To finalnie prowadzi do niewydolności serca, trudno to zobaczyć gdziekolwiek indziej na świecie. Czytamy o tym w podręcznikach jako o potencjalnym powikłaniu, ale nie natykaliśmy się na to. A tutaj to norma nawet w przypadku ośmio-, dziewięcioletnich dzieci.
Widzieliśmy to. Przypadki niewydolności serca u 9-latka. Całe rodziny cierpiące z powodu niedoboru potasu i innych niezbędnych dla ciała składników odżywczych. A tu są tego pozbawieni.
My, medycy, mamy to szczęście, że przywieźliśmy własne jedzenie – to i tak są konserwy – a po misji ostatecznie wrócimy do swojego kraju. Ale wyobraźcie sobie, że ludzie tutaj muszą jeść tylko to, od dwóch lat. To potworne i trudne do pojęcia. Ludzie są skrajnie wycieńczeni, czuje się to wyczerpanie. To dotyczy też ekip medycznych, bo wszystkim brakuje białka. Ludzie wspominają z rozrzewnieniem, kiedy ostatnio jedli jajka, kurczaka, mięso. Teraz to tylko wspomnienie.
Czy wy, medycy, macie co jeść?
Tak, przyjechaliśmy całą grupą i przywieźliśmy jedzenie dla siebie. Ale mogliśmy wziąć tylko konserwy, nie wolno zabierać świeżego jedzenia, warzyw itd. Zwłaszcza że podróż zabiera mniej więcej 14 godzin, więc warzywa i owoce odpadają. Zasadniczo jemy to samo co tutejsi. Owszem, na szczęście mam kilka rzeczy z Jordanii dla siebie, batony proteinowe. 20 batonów na 30 dni pobytu, więc powiedzmy jeden dziennie. Ale tutejsi nie mają nic.
Czy nową ofensywę w Gazie odczuwa się również w waszym szpitalu? Czy spodziewacie się więcej pacjentów wobec nasilenia walk i bombardowań w mieście Gaza?
My jesteśmy w mieście sąsiadującym z miastem Gaza, a z racji wysiedleń drogi są zatarasowane. Jesteśmy w kontakcie ze szpitalem asz-Szifa – ostatnim szpitalem w Gazie, do obsługi niemal miliona ludzi. Mają koszmar, dosłownie nic nie mogą zrobić. Zaproponowaliśmy transport pacjentów od nich do naszego szpitala. Ale to niewykonalne, drogi są zupełnie przyblokowane przez wysiedleńców. Z miasta Gaza do nas jest raptem 15 km. Przejazd tej odległości do naszego szpitala zajmuje 8–10 godzin. Mimo wszystko w przyszłym tygodniu rzeczywiście spodziewamy się przez te wysiedlenia bardzo wielu rannych. Właśnie z racji tej wielkiej operacji wojskowej.
W tym tygodniu [rozmowa odbyła się 18 września – przyp. red.] jest u nas względny spokój, tak średnio 5–6 przypadków dziennie, bo [Izraelczycy – przyp. red.] skupiają się na mieście Gaza. W minionych tygodniach to jednak tyle osób było każdej godziny. Wkrótce zapowiada się na koszmar i u nas.
Żyjemy więc z dnia na dzień. Nie planujemy przyszłościowo. Zajmujemy się tymi ludźmi, którzy są. Nie myślimy o zostawianiu czegoś dla przyszłych pacjentów.
Trafią się szwy, to zszywamy. Wpadnie sól fizjologiczna, to stosujemy. A przyjdzie kolejny pacjent – i słyszy od nas, że niczego nie ma, nic nie zostało.
Na początku próbowałem coś odkładać, zachowywać dla kolejnego rannego, na następny dzień. Ale tu to niemożliwe. Działamy w trybie nawet nie z dnia na dzień, tylko z godziny na godzinę.
Opowiedz o życiu poza szpitalem, na ulicach, jak ludzie pozyskują jedzenie. Chodzi o to, co sam widziałeś.
Nie wolno nam opuszczać szpitala, poza nim nie mam wielu styczności ze społecznością. Ale czasem przecież widzę przez okno, co się dzieje na ulicy. Mogłem też zobaczyć, kiedy jechaliśmy autem do budynku WHO na sesje psychologiczne. Kiedy się jechało tymi ulicami… To przypomina „Walking Dead”, ten serial. Ludzie wyglądają jak cienie, jak zombie. Przykro mi tak o nich mówić. Widzimy ludzi w tragicznej kondycji, a potem rozmawiamy z nimi i nagle okazuje się, że to nauczyciel, albo wykładowca uczelni, miał dobre życie, a teraz żyje w opłakanym stanie. Nawet najlepsi lekarze i chirurdzy w szpitalach wyglądają inaczej, przychodząc teraz do pracy. Pokazują mi swoje zdjęcia sprzed wojny i obecne. Szok, jaka to różnica.
Po operacjach zużyte rękawiczki – o ile w ogóle były jakieś czyste – torebki i inne śmieci zbiera się do worków. Przez pierwsze dni myślałem, że zbierają wszystko, bo chcą utrzymać czystość i porządek. Ale jak się odważyłem zapytać, to zostałem sprowadzony na ziemię: „To jest do rozpalania ognia”.
Pomyślcie: zbierają cokolwiek i zabierają do domu, żeby mieć ogień, bo nie ma paliwa. Oczywiście nie ma gazu, nie ma drewna. Więc gromadzi się każdy śmieć, żeby cokolwiek ugotować wieczorem. Te zmagania to codzienność. Rodziny dzielą obowiązki każdego ranka: jedno dziecko idzie szukać wody, drugie zebrać cokolwiek na rozpałkę, trzecie poszukać czegoś na targu. A ceny oczywiście są zupełnie chore. To rynek z cenami dyktowanymi przez wojnę.
Widziałem też potwornie długie kolejki ludzi czekających na wodę. Każdy z plastikową butlą, żeby napełnić ją wodą ze zbiornika postawionego na ulicy, nie za dużego, może 2 mkw. Nie wiem, kto je tam stawia, władze miejskie czy inna organizacja. Część musi stać tam godzinę, dwie, a ostatecznie nie starcza wody dla wszystkich. Tak się musiało skończyć, bo kolejka była potwornie długa.
Tylko tacy lekarze jak ty mogą wjechać do Gazy, dziennikarze nie, zwłaszcza zagraniczni. Dlatego muszę spytać, co twoim zdaniem o sytuacji w Gazie powinni sobie uświadomić ludzie czytający wiadomości?
To już wyrwało się spod kontroli. To kwestia polityczna – a ludzie mają wpływ na swoje rządy. Wszyscy powinni wiedzieć, co się dzieje w Gazie, i wtedy naciskać na swoich decydentów, na parlamenty. Powinien być ogromny nacisk na Izrael, żeby to przerwał i otworzył granice. Tu są naprawdę normalni ludzie. Nie różnią się niczym od nas. Poznałem takich, którzy mają po 40 lat, a nigdy nie byli poza Gazą. To teren płaski, nie wiedzą, jak wyglądają góry. Nie wiedzą, jak wygląda życie poza enklawą.
Ci ludzie zasługują na lepszy los, na posiadanie paszportów, na własne granice. Człowieczeństwo wymaga, żebyście chociaż dowiedzieli się więcej. Dziękuję, że się tym zajmujecie. To bardzo ważne, żeby ludzie w Polsce mogli zrozumieć, co się tutaj dzieje. To właśnie może dać mieszkańcom Gazy jakąś siłę, nadzieję na zmianę. Może nie teraz, może w przyszłości, bo teraz tutejsi nie mają żadnych perspektyw. Tak wynika z rozmów.
Czy to doświadczenie i ten pobyt w Gazie zmienił cię i twoje podejście do życia?
Bardzo. Zacząłem doceniać rzeczy, o których wcześniej nawet specjalnie nie myślałem. W Jordanii mamy takie powiedzenie, że „głód cię nie zabije, więc ci niestraszny”. Nawet mój dziadek tak mówił. Ale w Gazie wszystko nabiera innego znaczenia.
Tutaj głód naprawdę zabija. Mamy rok 2025 i dwa miliony ludzi nie mają co jeść.
Myślisz o wodzie w kranie, bo tu brakuje ci czegoś takiego. Brakuje ci zup… Takich rzeczy zwyczajnych, które normalnie są. No pewnie, że to wszystko bardzo na mnie wpływa. To dlatego organizacja zapewnia nam też wsparcie psychologiczne, bo nie jest łatwo. Życie radykalnie się zmienia.
Jeśli zatem miałbyś szansę ponownie przyjechać do Gazy, wróciłbyś?
Tak. Jako lekarz mogę tu być – a inni, w tym dziennikarze, nie. Skoro medycy mogą, to przyjeżdżajmy, pomagajmy. Dla tutejszych sam fakt, że z zewnątrz ktoś przyjeżdża i rozmawia z nimi, ma znaczenie. To dla nich jakaś forma terapii – widzą, że świat dostrzega ich i o nich pamięta. Tak — wrócę, jeśli dostanę szansę. I jeśli dostanę przepustkę.
Czy się boisz?
Trudne pytanie, ale nie. Zdecydowanie nie, bo to, co tu robię, przewyższa poczucie strachu. Świadomość niesienia pomocy załatwia sprawę. Przez pierwsze dwa dni, fakt, bałem się, nie mogłem spać. Ciągle bombardowania, łoskoty na ulicy… Ale teraz jestem szczęśliwy z tego, co robię. Znajduję w tym ukojenie.
Pomagamy poszkodowanym w Gazie! Polska Misja Medyczna wysyła lekarzy bezpośrednio do Strefy Gazy. Każda złotówka to więcej aktów pomocy na miejscu. Wpłać >> TUTAJ.