Maciej Słomiński, Interia: Kilka dni temu przedrostek „p.o.” zniknął sprzed funkcji dyrektora, którą pan sprawuje w Muzeum II Wojny Światowej. Taki był pierwotny plan?
Rafał Wnuk, dyrektor Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku: – Misja bycia dyrektorem muzeum została mi powierzona przez ministra Bartłomieja Sienkiewicza. To raczej do niego pytanie, jaką miał pierwotnie koncepcję. Fakty są takie, że w międzyczasie zmieniło się kierownictwo Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W decyzji o mianowaniu mnie na p.o. dyrektora był zapis, że w ciągu roku ma się odbyć konkurs na stanowisko dyrektora. Ostatecznie konkurs się nie odbył. Minister Hanna Wróblewska nie mogła przedłużyć trwania „p.o.”, miała dwie opcje – mogła mnie odwołać lub powierzyć ciągnięcie wózka dalej. Wybrała drugą z tych opcji, ja się nie sprzeciwiłem.
– Zapewne rozegraliśmy to komunikacyjnie w sposób nie do końca idealny. Co do meritum zmian – nie mam wątpliwości, że należało dokonać naprawy wystawy głównej, tak ze względów merytorycznych – czyli wprowadzenia na nią, po objęciu stanowiska dyrektora przez Karola Nawrockiego, treści niezgodnych z wiedzą historyczną, jak i przywrócenia zniszczonej spójności scenograficznej. Gdybym mógł cofnąć czas, zastosowałbym zamianę wspomnianych przez pana elementów wystawy własną narracją, poświęconą Ulmom czy ojcu Kolbe. To oczywiście nie uchroniłoby nas od krytyki, natomiast komunikacyjnie byłoby czytelniejsze. Tę lekcję mój zespół i ja odebraliśmy. Człowiek uczy się całe życie, nie inaczej jest z nami.
Protesty przed muzeum przyniosły efekt. Koniec końców zrobiliście wtedy krok w stronę kompromisu.
– Kroków było nawet więcej niż jeden. Udało nam się wzbogacić wystawę w sposób bardzo istotny, bo tak trzeba nazwać zdobycie książki z podpisem Józefa UImy. Autentyczne artefakty z przeszłości muzeum legitymizują i budują więź emocjonalną między zwiedzającym a instytucją i opowieścią w niej prezentowaną. Dzięki temu eksponatowi jesteśmy dużo bardziej wiarygodni, niż gdy to była wielkoformatowa, przedwojenna fotografia z nieodpowiadającym prawdzie podpisem.
– Inny element, czyli o. Maksymilian Kolbe. Przedwojenne zdjęcie zastąpiliśmy rysunkiem, przedstawiającym świętego, stworzonym przez więźnia Auschwitz, z którym Kolbe był w obozie. Uważam, że jest to bardzo przejmujące dzieło sztuki. Tak powinno działać szanujące się muzeum, nie powinno być miejscem, gdzie widzimy album fotograficzny z podpisami. Zrobiliśmy to, co należało.
Jak z perspektywy czasu ocenia pan protesty? Jako historyka cieszy pana, że historia budzi emocje, że jest w jakiś sposób żywa, że kogoś obchodzi?
– Jasne, że chcę, żeby ludzie interesowali się historią. Nie mam nic przeciw sporowi i wymianie argumentów. Ale debata to nie skandowanie haseł, bez słuchania argumentów drugiej strony. To, co się wokół muzeum działo, pokazuje, że historia nie jest nam obojętna. To dobrze.
Kto panuje nad pamięcią, ten ma władzę.
– Jeśli pan pyta, czy podoba mi się to, że historia jest instrumentalizowana przez polityków, to odpowiadam, że nie, to mi się bardzo nie podoba. Porównałbym to do instrumentalizowania pandemii. Ktoś namawia, żeby się nie szczepić, choć jest to fundamentalnie sprzeczne z wiedzą naukową głęboko szkodliwe. Dzieje się to jednak po to, by na dezinformacji i strachu budować kapitał polityczny. Podobnie rzecz ma się z historią. Część polityków odwołuje się do prymitywnej wersji przeszłości, żeby powiedzieć o konkurentach: „Wy jesteście zdrajcami i kolaborantami, a ja jestem patriotą”. Taki język oczywiście mi się nie podoba, zatruwa bowiem relacje międzyludzkie i buduje nieprzekraczalne mury.
– Historia nie powinna, nie może służyć do wykluczania ludzi z debaty. To, że ktoś urodził się w Warszawie i jego dziadek zginął podczas Powstania Warszawskiego, nie czyni go lepszym od kogoś, czyj dziadek został zmuszony do służby w Wehrmachcie, bo mieszkał na Śląsku. Nie można mówić Ślązakom, że są gorszymi Polakami niż warszawiacy, bo nie było u nich Powstania Warszawskiego. To zupełnie nie tak funkcjonuje i przeciwko takiemu prymitywnemu używaniu historii się buntuję.
„Wszystko musi się zmienić, by wszystko pozostało po staremu” mówił książę Fabrizio Salina, bohater powieści „Lampart” Giuseppe Tomasi di Lampedusa. Pan jest jednym ze współtwórców Muzeum II Wojny Światowej, dziś znów stoi na jego czele. Czy muzeum wróciło do punktu wyjścia?
– Absolutnie nie i z tego jestem bardzo zadowolony, bo muzeum nie powinno być sejfem, zamkniętym na klucz. Nasza wiedza się zmienia, musimy starać się nadążać za postępem, dziejącym się w nauce. Oprócz tego zdobywamy nowe, interesujące artefakty, które należy włączyć w przestrzeń muzealną. Często jest tak, że aby włączyć jedną rzecz, trzeba usunąć drugą. Jest wciąż kilka miejsc, z których jestem niezadowolony, nasze muzeum nie jest dziełem skończonym.
– Jesteśmy otwarci na uwagi naszych gości, którzy dostrzegają pewne niedoskonałości, wskazują, co by można było lepiej pokazać. Konsekwentnie, krok po kroku wystawa ewoluuje, choć to nie są zmiany rewolucyjne, a raczej punktowe poprawianie tego, co zostało zrobione nie najlepiej.
Czy pana poprzednicy – Karol Nawrocki i Grzegorz Berendt – zrobili w muzeum coś dobrego?
– Oczywiście, rzeczywistość nie jest czarno-biała. Z pewnością było to rozpoczęcie inwestycji na Polu Bitwy Westerplatte. Do sukcesów należy zaliczyć rozpoczęcie tam i kontynuowanie prac archeologicznych. Przychodząc do muzeum, nie doceniałem tego aspektu. Dzięki pracy archeologów wiemy, że półwysep oprócz tego, że był miejscem walki we wrześniu 1939 r., to w 1940 i być może na początku 1941 r. był także miejscem egzekucji Polaków z Pomorza. To jest kolejna warstwa opowieści o Westerplatte. Dziś Muzeum II Wojny Światowej jest w tym miejscu pełnoprawnym gospodarzem. Zapoczątkowali to nasi poprzednicy, panowie Berendt i Nawrocki, choć styl, w jakim to zrobili – w kontrze do samorządu miasta Gdańska – mi się nie podoba.
– Nic dobrego nie mogę powiedzieć o ich stosunku do wystawy głównej MIIWŚ. Mam wrażenie, że moi poprzednicy jej nie lubili, traktowali po macoszemu, nie czuli się z nią emocjonalnie związani. Nie byli jej autorami, nie identyfikowali się z jej przesłaniem – co niejednokrotnie publicznie podkreślali. W efekcie wprowadzane przez nich zmiany, były jak przemarsz słonia przez skład porcelany. W wielu punktach ją zepsuli, generalnie zaś bardzo zaniedbali. W ostatnim roku musieliśmy wymienić wszystkie projektory, zniszczoną podłogę i ekspozytory, które były w fatalnym stanie. Nasz zespół musiał włożyć sporo wysiłku, aby ta wystawa znowu wyglądała przyzwoicie.
W zeszłym roku czytałem opinię jednego z publicystów, który pisał, że muzeum podupadnie, bo jego oferta była skierowana głównie do środowisk konserwatywnych.
– Poprzedni rok był najlepszym ze wszystkich, od kiedy istnieje muzeum. Mieliśmy 560 tysięcy zwiedzających. Jestem ostatnim, który będzie sobie za to przypinał ordery, to zasługa ciężkiej pracy wielu ludzi.
Muzeum to nie jest przedsięwzięcie stricte komercyjne. Czy zwraca pan uwagę na liczbę odwiedzających? Czy to istotne?
– Tak, to jest jeden z ważnych wyznaczników muzeum. Patrzę, ile ludzi się to pojawia, skąd przychodzą. Polski rynek jest w pewien sposób ograniczony, dlatego sięgamy szerzej. Taka była i jest misja tego muzeum, to ma być polski głos w debacie międzynarodowej.
– Obecnie więcej niż 40 proc. odwiedzających to osoby z zagranicy i wciąż pojawiają się nowe kierunki. Rok temu w dużej liczbie pojawili się Czesi, którzy zaczęli masowo odwiedzać wybrzeże Bałtyku. Na wystawie jest kilka ciekawych czeskich wątków i odnajdują oni w muzeum kawałek swojej historii. W tym roku chciałbym wprowadzić język czeski do audioguide’u, obok litewskiego i włoskiego, nad którymi pracujemy. Nie chciałbym, żeby Litwini zwiedzali po rosyjsku.
Rosyjski jest cały czas na słuchawkach?
– Jest, był i będzie. Po angielskim i niemieckim jako trzeci najczęściej wybierany język obcy. Wybierają go głównie ukraińscy uchodźcy, bo przecież to ich pierwszy język, co się nie kłóci z byciem ukraińskimi patriotami.
Wspomnieliśmy o Westerplatte, czy to obecnie priorytetowy projekt zespołu muzealnego?
– Zdecydowanie. 28 kwietnia odbędzie się oficjalne otwarcie wystawy głównej na Westerplatte oraz wystawy archeologicznej. W tej chwili czekamy na rozstrzygnięcie przetargu na restaurację, której otwarcie planujemy na czerwiec, może lipiec – to będzie jeden z najpiękniejszych widoków na morze w całym Trójmieście.
– To, co dzieje się teraz, to dopiero początek, to ogromny projekt, inwestycja zakończyć się ma w latach 2029-30 i ma kosztować 300 mln zł, tyle jest zabudżetowane. Czy to wystarczy? Odpowiedź da rynek budowlany. Docelowo będziemy chcieli uporządkować całe pole bitwy, w sumie 25 hektarów. Plany przewidują zbudowanie u stóp pomnika ukrytego pod ziemią budynku Muzeum Westerplatte.
Rozmawiał Maciej Słomiński