Lotniskowiec to około 75 samolotów i śmigłowców, czyli znacznie więcej niż realistycznie jest w stanie wystawić całe wenezuelskie wojsko. Do tego kilka okrętów eskorty zdolnych odpalić co najmniej kilkadziesiąt rakiet Tomahawk. Razem z innymi siłami będącymi już w okolicy, to zdecydowanie wystarczający potencjał do opanowania wenezuelskiej przestrzeni powietrznej i swobodnego bombardowania wybranych celów. To tylko kwestia wydania decyzji przez Biały Dom.
Lotniskowiec, niszczyciele, okręt atomowy i marines
USS Gerald R. Ford otrzymał rozkaz wyruszenia ku Wenezueli pod koniec października. Przebywał wówczas na Adriatyku u wybrzeży Chorwacji. W pierwszych dniach listopada przepłynął cieśninę gibraltarską i znalazł się na Atlantyku. Kilka następnych dni krążył w rejonie Maroka, z jakiegoś powodu nagle zawieszając szybki rejs ku Wenezueli. Po kilku kolejnych dniach go wznowił i szybko przebył większość Atlantyku, aby 11 listopada formalnie przejść pod komendę Dowództwa Południowego USA, odpowiadającego za Amerykę Południową i okalające ją wody. Razem z lotniskowcem porusza się cała grupa eskortowa, składająca się z trzech niszczycieli, atomowego okrętu podwodnego i okrętu zaopatrzeniowego.
W rejonie Morza Karaibskiego są dodatkowo trzy duże okręty desantowe z oddziałem ekspedycyjnym Piechoty Morskiej (około 2,5 tysiąca ludzi), krążownik, dwa niszczyciele i jednostki zaopatrzeniowe. W bazach na Portoryko zgromadzono dodatkowo jeden dywizjon F-35 Korpusu Piechoty Morskiej, samoloty rozpoznawcze i patrolowe oraz drony. Do tego trudne do dokładnego oszacowania siły wojsk specjalnych. Na przestrzeni ostatniego miesiąca do baz na wyspie regularnie latają całym strumieniem ciężkie samoloty transportowe C-17, co jednoznacznie pokazuje skalę przygotowań logistycznych do ewentualnej operacji. Nieco za dużo, gdyby chodziło tylko o blef. Można przypuszczać, że Portoryko przygotowano do ewentualnego przyjęcia dodatkowych sił lotnictwa, które w razie potrzeby w każdej chwili można łatwo przerzucić z USA.
Oddzielną i niemożliwą do precyzyjnego oszacowania siłą jest lotnictwo strategiczne USA. Od bombowców, przez samoloty rozpoznawcze po latające tankowce. Te w każdej chwili mogą bez problemu atakować Wenezuelę, startując z baz w USA.
Wojna Trumpa z kartelami narkotykowymi
Powyższe zestawienie pokazuje, że jeśli Donald Trump zechce dokonać interwencji zbrojnej w Wenezueli, to wojsko USA jest przygotowane do opanowania jej przestrzeni powietrznej oraz wód terytorialnych. Do tego do wyrządzenia poważnych szkód na ziemi. Większość wenezuelskich miast znajduje się do kilkudziesięciu kilometrów w głąb lądu. Inwazji lądowej ewidentnie nikt nie planuje, bo żadnych sił do tego koniecznych nie zgromadzono w pobliżu. Musiałoby to być ogromne przedsięwzięcie. Zamiast tego zgromadzone skromne siły marines i sił specjalnych mogą wystarczyć do ograniczonych rajdów z morza i powietrza na strategiczne cele związane z reżimem.
Oficjalnie i nieoficjalnie rozważane mają być ataki na cele lądowe związane z przemytem narkotyków. Biały Dom twardo stoi na stanowisku, że wszystko, co aktualnie robi na Morzu Karaibskim, jest związane właśnie z jego zwalczaniem. Brutalnie to pokazuje, przeprowadzając nielegalne (według wielu ekspertów) ataki z powietrza bez ostrzeżenia na małe łodzie, zazwyczaj zabijając całą ich załogę. Według Pentagonu i Białego Domu są to jednostki przemytnicze, a USA mają prawo je traktować jako cele w ramach „wojny z kartelami narkotykowymi”. Od pierwszego ataku we wrześniu, do dzisiaj zabito co najmniej 75 osób w 19 uderzeniach (część miała miejsce na Pacyfiku u wybrzeży Kolumbii).
Towarzyszy temu tyle kontrowersji, że najbliższy sojusznik USA, od dekad związany ścisłą współpracą wywiadowczą, właśnie ją ograniczył. Wielka Brytania, według CNN, zawiesił przekazywanie Amerykanom informacji na temat potencjalnych rejsów przemytników. To samo zrobiła Holandia (ciągle wartościowy gracz w regionie ze względu na małe posiadłości zamorskie), co oznajmiono oficjalnie.
Lotniskowiec nie jest jednak niczym niezbędnym do ataku na małe łodzie przemytnicze. Nie jest też czymś, co się przesuwa po globalnej planszy bez poważnego powodu. USS Gerald R Ford w pobliżu Wenezueli jest jasnym sygnałem, że Biały Dom ma coś znacznie poważniejszego w zamyśle. Przynajmniej jako jedną z opcji. Na stole mają być dwie. Po pierwsze siłowa – forsowana przez sekretarza stanu Marco Rubio, potomka kubańskich migrantów, wrogiego wszelkim lewicowym przywódcom w Ameryce Południowej. Po drugie dyplomatyczna, której twarzą jest Richard Grenell, specjalny wysłannik Trumpa ds. Wenezueli. On już przynajmniej dwa razy w tym roku spotykał się z przedstawicielami Maduro, szukając rozwiązania sporu bez użycia siły.
Rezultat obu ścieżek ma być jednak w oczekiwaniu Trumpa ten sam. Socjalistyczny dyktator ma odejść, a władzę w kraju ma przejąć przychylna USA demokratyczna opozycja. Dzięki temu Amerykanie mają odzyskać wpływy w kraju utracone ponad dwie dekady temu po przejęciu władzy przez poprzednika Maduro, Hugo Chaveza. Waszyngton ma na oku nie tylko ogromne zasoby wenezuelskiej ropy i innych surowców, potencjalny rynek zbytu (30 milionów ludzi), ale też generalnie odbudowę swojej strefy wpływów. Trump i jego otoczenie już nie raz dali wyraz temu, że myślą kategoriami doktryny Monroego z XIX wieku. Ameryka to podwórko USA i żadne inne mocarstwo ma się tam nie mieszać, a lokalne rządy powinny być pod wpływem Waszyngtonu. Stąd choćby presja na Panamę, która zbytnio się zbliżała do Chin i pomysły na odebranie Grenlandii od europejskiej Danii. Teraz Wenezuela. Kiedyś może Kuba.












