Ponad połowa ludzkości mieszka w miastach. Coraz więcej osób się do nich przeprowadza. W cyklu „Międzymiastowa” na łamach Interii Paulina Wilk przygląda się wielkim globalnym metropoliom i nieznanym miasteczkom. Mierzy puls codzienności, ogląda z bliska współczesne fenomeny i pyta o naszą zurbanizowaną przyszłość.
Po chodniku wzdłuż księgarni, w której pracuję, przechodzi codziennie sąsiadka.
Seniorka, o dwóch kulach. Na jednej z nich zaczepia siatkę na zakupy. Sunie z trudem, szura ciężko. Nie raz, a dwa razy dziennie. Wychodzę do niej czasem, mówię dzień dobry. Patrzę na jej zmagania. Nie odwracam głowy. Chcę, żeby czuła się w tej batalii widziana i doceniana.
Dorzucam coś nieporadnie. Że dzień wyjątkowo chłodny albo że ładne dostała pomidory, że ją podziwiam i tak trzymać. Nie oferuję pomocy, bo wszystko bym tylko popsuła. Wiem, że to jej najważniejsza codzienna misja. Ta droga. Do spożywczego, między regałami, do kasy i z powrotem. Rano i po południu. Chce pójść, kupić drobiazgi i wrócić. O własnych siłach. Wciąż móc i umieć to zrobić samodzielnie.
To jedyny spożywczy w promieniu kilkuset metrów. Osób starszych, nadciągających tu spomiędzy bloków, jest wiele. Mają swoje pory, swoje wielorazowe siatki, ulubione bułki. Jest jeszcze warzywniak obok, ale tam i młodziej, i drożej.
Zastanawia mnie, czy szurająca sąsiadka mieszka na piętrze. Może poza tym chodnikiem i krótką przerwą na złapanie oddechu na ławeczce przy księgarskiej witrynie, są jeszcze codzienne schody. Ile kondygnacji?
Na tym osiedlu, pierwszym spółdzielczym oddanym w powojennej Warszawie, nie ma wind. Są za to wspólne balkony, galeriowe. To trochę zmniejsza samotność. Pozwala postać przy barierce. Wystarczy poczekać, ktoś się wreszcie zjawi. Można wtedy zamienić kilka słów. Poprosić o pomoc. Popatrzeć na świat. Na ruch pod spożywczym i dzieci biegające w ogródku przedszkola po drugiej stronie ulic. Dzieci to dobry widok, tyle w nich życia. Tyle śmiechu na cały głos.
No i psiarze, na pocieszenie i osłodę widoku nawet w szare, zimne dni. Bo oni idą zawsze, deszcz nie deszcz, a psy niezmiennie zadowolone. Ogony w górze. I przez chwilę raźniej.
Pani Aurelia niewiele widziała z okna, bo żyliśmy w mikromieszkaniach na 15. piętrze wielkiego bloku w Śródmieściu. Było to 25 lat temu. A wszystko w dole wydawało się maleńkie, obrazki życia zbyt małe, żeby dać choć złudzenie współistnienia. Patrzenie na świat z góry to nie jest dobra perspektywa na starość. W starości ogląda się sporo chodników, trzeba patrzeć pod nogi, gdy każda wyszczerbiona płyta i krawężnik to zagrożenie śmiertelne. Upadek, złamanie biodra, bezruch – ta trwożąca triada każe zwolnić i każdy krok stawiać ostrożnie.
– Czy dziś bardzo ślizgo? – pytała pani Aurelia każdego dnia i każdego sąsiada, nie wiedzieć czemu wymawiając twarde „gie” w wyrazie, w którym wcale go nie było. Od rana stała w progu mieszkania, na schorowanych i obolałych biodrach. Albo przysiadała na krzesełku w przedpokoju, ale drzwi trzymała otwarte. Uwięziona na wysokościach, pytała o pogodę, jakby planowała jednak podjąć śmiałą próbę spaceru.
Co dzień wybierała się i konsultowała z sąsiadami swoje szanse. Kto miał odrobinę czułości, zapewniał ją solennie, że dziś ślisko jak diabli i lepiej się z domu nie ruszać. Tak chyba było lepiej. Bo mogła swą niewolę zrzucić na złą pogodę.
Nie narzekała na towarzystwo, bo na piętrze ruch i sami młodzi. Studentki, hiphopowcy. Jeden krysznowiec przynosił jej co dzień obiad z indyjskiej knajpki. Nie wiadomo, od jak dawna była wegetarianką. Ani dlaczego trzymała na parapecie zdjęcie Osamy ibn Ladena i paliła przy nim świeczki.
Miała nam dużo o powiedzenia o świecie. Ale my zawsze mieliśmy za mało czasu. Teraz myślę, że trzeba było przystanąć, wysłuchać. Że warto na osoby starsze patrzeć, dostosowywać się do ich tempa i chodzić ich ścieżkami. Prowadzą przez nieco inne miasto, w innym czasie. I wiele mówią o naszej przyszłości.
Lubię przychodzić na pocztę w południe, bo to jest właśnie pora starszych. Bywa tłoczno, wszystko toczy się spokojniej i ciszej. Oglądam seniorów, jak spędzają tu czas. Przeglądają lekkie kryminałki, gazety, kalendarze z trójwymiarowymi obrazkami egzotycznych wysp i paczki kwiaciastych obrusów z seledynową lamówką.
Wyciągają z torebek starannie przyszykowane do opłacenia rachunki, wypisane kwity. Z ostrożnością, powagą gestu, przykładają karty płatnicze do terminali i wprowadzają pin, wciskając guziki mocno, jakby z wspomnieniem maszyn bardziej siermiężnych, których uruchomienie wymagało siły. Nie spieszą się. Nie mogą ani nie muszą.
Ta jedna z chorób cywilizacyjnych – graniczący z obłędem pęd – seniorom nie dokucza. Mają swoje kłopoty. Te nierówne chodniki, nieobecne ławki, setki metrów bez szans na odpoczynek. Szarpiące z przystanku tramwaje. Jak dobrze, że już niskopodłogowe. Te bezlitosne centra handlowe, w których trzeba nabijać kilometry i które pożarły małe butiki z garsonkami. Teraz miękki stanik i szelki dostanie się tylko na bazarku. I w tych pojedynczych ostańcach drobnego handlu – pawilonach i budkach, gdzie nie tylko spodnie z dzianiny się znajdą, ale i pogawędzić można. W rozjaśnionych ostrymi lampami sklepach sieciowych ani rozmiaru, ani porady. Centralna strefa bez nadziei.
Druga młodość barów mlecznych
Dobrze, że w barach mlecznych zrobiło się żywiej. Odnowione, pachnące, wszystko świeże w nich podają. I młodzi przychodzą, parami, całymi grupami. A nawet turyści zagraniczni, robią sobie zdjęcia z pierogami. I wystrojone mamy z dziećmi zaglądają na rosołek. Już nie ma powodu, by nad talerzem leniwych za 7,20 czuć się obywatelem zmarginalizowanym, na szarym końcu ekonomicznego sukcesu. Jakoś się to wszystko pozmieniało.
I teraz nie dość, że wypada na te leniwe przychodzić, to jeszcze okazuje się, że zwyczajna pomidorowa jest zdrowsza niż wszystko, co oferują w drogich knajpach naokoło. Dziwnie się plecie świat, który dziś docenia to, czym jeszcze wczoraj gardził. W międzyczasie wymieniło się całe pokolenie seniorów nad talerzami, a już w wiek średni wchodzi to, które bary mleczne wydobywało z potępienia.
Można jeszcze zajrzeć do kościołów, o ile otwarte. Do parku, gdzie karmią ptaki. Na seanse seniorów w dotowanych kinach, ale tam pięć osób na krzyż. Lepiej zajść do przychodni zdrowia, tam zawsze dużo życia – obolałego, rozgorączkowanego, ale jednak. Razem się czeka, narzeka, politykuje.
Lekarz zabiegany, patrzy głównie w papiery i komputer, ale trochę wysłuchać musi. Jakaś dawka ulgi może się tu przydarzyć. Kto żwawy, korzysta z oferty centrów kultury i tych międzypokoleniowych, gdzie uczą francuskiego, obsługi smartfona i gdzie biegają przedszkolaki, a wiek – przynajmniej przez chwilę, przynajmniej w tej integracyjnie pomyślanej przestrzeni – nie wyklucza.
W społeczeństwie bez wielopokoleniowych rodzin, w codzienności zdominowanej przez transakcje, to chyba najlepsze, co możemy dla siebie zrobić: wspólne świetlice dla małych i dużych, w których umawiamy się na bycie razem. Bez uzasadnień i opłat. Po prostu dlatego, że chcemy wyjść z domu, pobyć wśród innych.
Myślę o tych miejscach jak o rezerwatach wspólnotowości, które – na mocy swych spisanych misji, statutów i regulaminów oraz za sprawą publicznych środków – przypominają i uczą, czym jest społeczeństwo. To taka grupa, która potrafi pomieścić wszystkich. Takie „my”, którego nie kroi się na plastry.
Poza tym seniorów widuję jedynie epizodycznie. Starość w wielkim mieście objawia sią punktowo. I to wyłącznie ta starość, która daje radę. Sama lub z asystą.
Obecność osoby zaawansowanej wiekiem w teatrze, galerii handlowej, u kosmetyczki i w dyskoncie wciąż oznacza indywidualny akt heroizmu. Nie jest ani oczekiwana, ani oczywista. Idą pojedyncze bohaterskie postaci, które mają odwagę swoją obecnością świadczyć, że przyszłość starzejącej się Polski już tu jest. Pochowana w domach, niezapraszana do nieprzystosowanych przestrzeni, niezagadywana na przystankach. Omijana w pędzie, jakby psuła pejzaż. Już wkrótce proporcje się odwrócą, to młodość będzie w defensywie.
Ale tam zbiorowa wyobraźnia, a tym bardziej wrażliwość, jeszcze nie sięga. Jeszcze się nam w głowach nie mieści, że jutro podrepczemy wolniej. Rzeczywistość zdominuje samotna większość. Co nas wtedy czeka?
Niepotrzebne arterie i puste szklane wieżowce, handlowe ziemie niczyje. Oraz triumf sklepów na rogu, do których da się dojść małymi krokami. Osiedlowe paczkomaty jako ostoje drobnych pogaduszek. I królowa miejskich adresów – drewniana ławka, która przetrwa cyfrowe rewolucje, ulewy i całe pokolenia.