Spokojnie, to tylko Kaczyński – powiedział kiedyś Donald Tusk. To samo można powiedzieć o Trumpie. Wiemy, jaka była jego pierwsza kadencja, wiemy, czym to się je, wiemy, że ma wielkie ego i uwielbia być całowany w pierścień. Czy trzeba czegoś więcej, żeby prowadzić z nową administracją grę dla dobra polskich interesów? Nastrój grozy – zbudowany w celach politycznych przez Demokratów – lepiej zamienić na coś bardziej produktywnego. Oto pięć lekcji, które płyną dla nas ze zwycięstwa Trumpa.
Lekcja pierwsza: Duda może być pożyteczny
Polska klasa polityczna powinna wspólnie przekonywać Trumpa, że Ameryka bez Europy nie będzie „Great Again”. Ten narcystyczny mesydż powinien brzmieć jakoś tak: „Panie prezydencie, geniuszu i zbawco! Ameryka może sobie oczywiście odpuścić nasz kontynent, ale wtedy Rosja i Chiny zwiększą tu wpływy, będą się panoszyć, a pan zostanie zapamiętamy, jako ten, który zmniejszył władztwo Ameryki i oddał Europę przewodniczącemu Xi”. Może jakoś zręczniej, ale w ten deseń. Rz±d powinien skorzystać tu z Dudy, który fetował Trumpa i w ten pierścień (a nawet niżej) całował go od dawna. Przestańcie więc Dudzie wygrażać Trybunałem Stanu, drzeć z nim koty o ambasadorów, jeździć mu prętem po kracie, ustalcie wspólną taktykę i wykorzystajcie jego dobre relacje z Trumpem przez najbliższych kilka miesięcy. Wobec wyzwania, jakim niewątpliwie dla Polski jest Trump, powinniście przynajmniej tę jedną sprawę wyjąć z polaryzacyjnej wirówki.
Lekcja druga: rozliczenia to za mało
Amerykańscy demokraci popełnili dokładnie ten sam błąd, jaki właśnie popełniają nasi „demokraci”. Uwierzyli, że trzeba przez cztery lata pokazać okropność Trumpa, wytoczyć mu trzydzieści procesów, rozliczyć go za atak na Kapitol, a jeszcze lepiej udowodnić, że jest agentem Putina i pierwsze wybory wygrała za niego Moskwa. Wtedy Trump się skompromituje i już nie wróci. Przez cztery lata ciężko pracowali, żeby okropność Trumpa ciemnemu ludowi wyświetlić, co najwyraźniej na ciemny lud niespecjalnie podziałało. Koncentrowanie się na Trumpie i jego zbrodniach było też główną strategią ostatniego miesiąca kampanii Kamali Harris. Strategią chybiona. I z tego wynika morał dla naszych „demokratów”: rozliczenia i okrzyki, że PiS to rosyjscy agenci, zawracanie publice głowy Macierewiczem i aferami, nie zastąpi dobrego rządzenia, podwyżek dla budżetówki i nie skróci kolejek w szpitalach. Ludzie nie zapomną o cenach prądu czy gazu, gdy się dowiedzą, że Macierewicz przeputał 30 milionów na badanie foteli z Tupolewa, a następnie te fotele zgubił, ani nawet wtedy, gdy aresztujecie Morawieckiego.
Lekcja trzecia: nie słuchajmy głupich pocieszeń
Będziemy teraz mieli wysyp rozmaitych teorii pocieszających: że Trump wygrał, bo ludzie wierzą w fake newsy, bo skretynieli przez media społecznościowe, bo Musk zmanipulował algorytm tłitera, bo Trumpowi po raz kolejny pomogły ruskie trolle itd. itp. Są to wszystko błyskotki, które wyciąga się jedynie po to, żeby odwrócić uwagę od błędów demokratów i strony liberalno-lewicowej. Biden zawiódł, bo zbyt długo upierał się przy kandydowaniu. Harris była słabą kandydatką i schrzaniła kampanię (koncentrując się na Trumpie i jego wrzaskach). A przede wszystkim Trump jest owocem wieloletniej dezercji demokratów z reprezentowania interesów pracującej klasy średniej. Biden próbował z tym zerwać, ale zbyt późno i za mało. Wstydem dla demokratów powinno być to, że pogardliwe określenie „white trash” (białe śmieci) jest wśród nich tak popularne, a ludzie z Pasa Rdzy – kiedyś zrzeszeni w związkach zawodowych, zatrudnieni na stabilnych etatach i głosujący na demokratów – dziś tak bardzo ich nienawidzą. Nawet jeśli w opowieściach, że Trump to produkt fake newsów i teorii spiskowych, jest ziarno prawdy, nie powinniśmy się na nich koncentrować, ponieważ te wyjaśnienia zbyt łatwo pozwalają nie widzieć całej reszty.
Lekcja czwarta: dość bredzenia o faszyzmie
To było w tej kampanii już meczące: wysyp argumentów ad Hitlerum, historyjek, że Trump to faszyzm, Hitler i Mussolini. Więcej to zaciemnia, niż wyjaśnia, jest też kolejną próbą odwrócenia uwagi od błędów strony liberalno-lewicowej, ale przede wszystkim: to nie działa. Straszenie Trumpem po prostu nie działa. Nieustanne podkreślanie w antytrumpowskich mediach, że ma 33 procesy i wyrok na karku, jedynie wzmocniło mit człowieka ciemiężonego przez waszyngtońskie elity. Oddajmy głos pewnemu wyborcy z Pasa Rdzy, który o Trumpie mówi tak: „Wiem, co to za gość, wiem, że to dziwkarz i cwaniak, ale te waszyngtońskie kutasy tak go nienawidzą, że właśnie na złość na niego zagłosuję”. Dopytywany, wyjaśnia, że to zemsta za to, że „tamci takich jak ja mają w dupie, dbają wyłącznie o prawa czarnych i gejów”. I tu leży część problemu. To nie znaczy, że prawa czarnych i gejów należy porzucić, ale raczej zacząć widzieć „white trash” nie jako grupę uprzywilejowanych białych mężczyzn, ale kolejną mniejszość pokiereszowaną przez globalizację. Trump im nie mówi: wiem, że jesteście wściekli, rozumiem to. On mówi: jestem wściekły tak jak wy! I to po raz drugi zadziałało. Właśnie dlatego strategia wytaczania Trumpowi procesów, nazywania go Hitlerem i ogłaszania istnego końca świata w razie jego wygranej, tylko dodaje mu wiarygodności.
Lekcja piąta: Franzen, Vance, Kingsolver…
A poza tym czytajmy powieści, które opisują współczesną Amerykę. Naprawdę, podczas tych lektur mózg się lasuje tak samo, jak się lasował kiedyś czytelnikom powieści Dickensa. „Zaraz, zaraz, serio? To jest możliwe? W tak bogatym kraju? W XXI wieku? Tuż za rogiem?”. W powieści „Demon Copperhead” Barbary Kingsolver jest nawet głód, fizyczny głód odczuwany przez dziecko w przebogatej Ameryce nie kiedyś tam, nie w czasach, kiedy powstały „Grona gniewu”, ale dzisiaj! To samo znajdziemy w książce napisanej przez nowego trumpowego wiceprezydenta J. D. Vance’a (w Polsce weszła pod tytułem „Elegia dla bidoków”). Żeby zrozumieć trumpizm, warto też czytać powieści Jonathana Franzena, książkę socjolożki Arlie Russell Hochschild „Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy”, a do tego warto dodać zabawną – wydaną przez Czarne – książeczkę Matta Taibbiego „Nienawiść sp. z o.o.”, która pokazuje, jak na podgrzewaniu polaryzacji korzystają media (przede wszystkim liberalne). No i oczywiście „Nomadland. W drodze za pracą” Jessiki Brudder (polecam właśnie książkę, a nie film, który jest płaski jak naleśnik). W tych książkach są odpowiedzi na niemal wszystkie pytania dotyczące trumpizmu. Skąd się wziął? Co z nim robić? Kto temu winny?