Widział tysiące małych serc, ratował dzieci, dla których nie było ratunku. Prof. Janusz Skalski, kardiochirurg dziecięcy, uczeń i ulubieniec prof. Zbigniewa Religi, nazywany lekarzem od cudów. W rozmowie z Interią mówi o tym, jak to jest mieć serce w dłoniach i jak radzi sobie ze śmiercią pacjentów.
Paulina Sowa, Interia: Panie profesorze, 10 lat temu mówił pan, że uratował około 7 tysięcy pacjentów. Ilu jest dzisiaj?
Prof. Janusz Skalski, kardiochirurg dziecięcy, konsultant Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej Uniwersytetu Jagiellońskiego, Collegium Medicum: – Jestem w tej chwili na emeryturze, pożegnałem się z salą operacyjną, ale łącznie wykonałem między 8 a 9 tysięcy operacji.
– I dużo, i mało. Moi koledzy, którzy pracują na odcinkach kardiochirurgii dorosłego człowieka, mają w swojej zawodowej karierze znacznie więcej. Kardiochirurgia dziecięca ma swoją specyfikę, to często są długie zabiegi, nieporównywalne między sobą. Wady wrodzone są nieprzewidywalne i mogą zaskakiwać kardiochirurga. Trudno jest znaleźć dwoje dzieci, które miałyby identyczną konfigurację wady. Dzieci bywają bardzo trudnymi pacjentami. Dziecięcy kardiochirurg zajmujący się wadami wrodzonymi musi mieć wyobraźnię i bardzo dobre przygotowanie do zawodu, trzeba wciąż przeć do przodu, żeby wyniki leczenia były jak najlepsze. Pracować zgodnie z sentencją semper in altum [zawsze wzwyż – łac.], bo rozwój w naszym zawodzie ma kolosalne znaczenie.
Przez wiele lat pracował pan z profesorem Zbigniewem Religą. Jak go pan wspomina?
– Mam z nim kapitalne wspomnienia, ogromnie go ceniłem i lubiłem. On miał charyzmę. To jest coś, czego się człowiek nie nauczy. Miał też swoje słabości, ale je należało mu wybaczyć. On był poza pewną normą i dawał możliwość rozwoju innym ludziom bez ograniczeń. Dawał zielone światło. Krytykował tylko wtedy, kiedy miał absolutne podstawy. Religa uczył swoim przykładem, walczył do upadłego i nigdy nie rezygnował z walki o pacjenta. Myśmy dobrze wiedzieli, że to jest kosztem jego zdrowia, własnych sił.
Operacje kardiologiczne trwają wiele godzin?
– Nie tylko kilka godzin, ale kilkanaście, czy jeszcze dłużej. Operuje się w napięciu, to ogromny wysiłek, ale trzeba do końca walczyć o pacjenta. Za to podziwialiśmy Religę. Praca z nim to był bardzo ciekawy okres w moim życiu. Religa był bezwzględny w stosunku do swoich pracowników, jeśli coś zostało zrobione niezgodne z etyką. Później to weszło mi w krew. Nikt z nas nie miał odwagi zrobić czegoś, co mogłoby wykraczać poza tę określoną przez niego normę postępowania z pacjentem i jego rodziną. Praca z prof. Religą przy stole operacyjnym była przyjemnością.
Pamięta pan pierwsze serce, które zobaczył?
– Tak, to było na praktykach studenckich w szpitalu w Kielcach. Do szpitala przywieźli człowieka z wypadku, miał zranione serce, krwawienie do osierdzia i jamy opłucnej. To było późną nocą, a ja byłem akurat gdzieś w pobliżu i chirurg dyżurny powiedział: „chodź, pomożesz”. To było moje pierwsze zderzenie z pracującym sercem.
Jakie to uczucie mieć w dłoniach czyjeś serce?
– Za pierwszym razem dreszcz emocji, coś przeszywającego. To może sparaliżować człowieka, ale mnie wtedy nic nie sparaliżowało, choć to był dla mnie skok na głęboką wodę. Wiem, że studenci różnie reagują, niejeden może nawet zemdleć. Jeżeli ktoś chce zacząć pracę w tak odpowiedzialnej dziedzinie, to musi trzymać nerwy na wodzy. Nie wolno popadać w sentymenty, bo to może się źle skończyć dla pacjenta. Emocje trzeba zostawić przed wrotami sali operacyjnej. Uczucia możemy dopuścić do głosu dopiero po zakończonej operacji.
O emocje też chciałabym zapytać. Jak sobie pan profesor radził ze śmiercią pacjentów?
– Nie najlepiej. Najtrudniej jest wtedy, jeżeli człowiek jest związany uczuciowo z jakimś dzieckiem. Wielokrotne spotkania, więź przyjaźni i sentyment powodują, że czujemy się fatalnie, kiedy nie jesteśmy w stanie pomóc dziecku. Śmierć każdego dziecka była dla mnie czymś strasznym, okropnym, trudno mi było sobie z tym poradzić. Czasem to zajmowało godziny, czasem dni. Niektóre takie niepowodzenia wspominam do dziś.
– Zgonów w kardiochirurgii dziecięcej dawnymi laty było znacznie więcej niż teraz. Teraz medycyna w mojej dziedzinie jest tak wspaniała, że zgony należą do rzadkości. Dawniej śmiertelność rzędu 10 proc. była standardem, teraz jest znikoma i nawet w tych najcięższych wadach serca nie przekracza 2-3 proc., a w niektórych nawet bardzo złożonych wadach mamy śmiertelność zerową. Oczywiście są wciąż skrajne przypadki najcięższych postaci wad, gdzie pozostaje tylko przeszczep serca.
Dużo się robi przeszczepów serca u dzieci?
– Mało, dużo za mało. Przez długie lata mojego życia zawodowego marzyłem, że uda się zrobić w Polsce przeszczep u noworodka. Do tej pory się nie udało, nie ma odpowiednich unormowań prawnych w kwestii pobierania narządów u noworodków. W przypadku niemowląt zdarzają się przeszczepy serca.
Panie profesorze, dzisiaj patrzy pan inaczej na śmierć?
– Zawsze patrzę na śmierć jako nieszczęście. Proszę nie myśleć, że po tylu zgonach, które były w moim otoczeniu, jakoś uzbroiłem się w pancerz bez uczuć. Tak się chyba nie da, przynajmniej ja nie potrafię. Byłem związany z ratowaniem życia za wszelką cenę i każdy zgon był dla mnie porażką, nieszczęściem, katastrofą, pogrzebaniem marzeń. Tak każdy zgon dziecka odbierałem. Bywało i tak, że patrzyłem na przedłużającą się agonię dziecka przez wiele dni, gdzie było już stuprocentowo jasne, że absolutnie nic nie da się zrobić, jeszcze tylko w sposób zupełnie sztuczny pracuje serce i my podtrzymujemy to życie. Wtedy trzeba było sobie samemu wytłumaczyć, że każde dziecko ma prawo do godnego życia, ale też do godnej śmierci.
Czy w pana pracy zdarzały się cuda?
– Miałem takie odczucia, ale interpretacja tego stwierdzenia może stawiać lekarza w sytuacji bardzo niekomfortowej. Dla mnie określenie, że coś jest cudem nie jest nadużyciem. Możemy przecież powiedzieć, że jakiś widok, to jest cud świata, że życie jest cudem. Dla mnie przebieg leczenia dziecka może być niewyobrażalnym szczęściem, wręcz czymś cudownym. Cudem.
Pamięta pan profesor najtrudniejszą operację?
– Takich najtrudniejszych to było dziesiątki albo i setki. Pamiętam historię dziecka, które przyjechało do nas zupełnie bez życia, ze szczątkową czynnością serca. Okazało się, że w jego sercu był guz ogromnych rozmiarów. Sytuacja była dramatyczna, ale dziecko przeżyło. Guz okazał się niezłośliwy. Wiem, że dziś jest dorosłym i zdrowym człowiekiem. Dla mnie to jest cudowne przeżycie, nie chodzi tylko o to, co bezpośrednio po operacji, ale to że dziś to jest dorosły i zdrowy człowiek.
– Wspominam też wychłodzonego Adasia, którego otwieraliśmy bez wiary w to, że uda się go uratować, ale na zasadzie żelaznej konsekwencji: skoro jest jeszcze szansa, nawet jednopromilowa, to spróbujmy. Przeżył, jest dziś całkowicie zdrowy.