Krystyna pamięta do dziś, że tego wieczora – 23 marca 1992 roku – było ciepło, czuło się nadchodzącą wiosnę. Miała na sobie nowy płaszcz z wełny boucle w kolorze błękitnym. W autobusie bardzo uważała, aby go nie ubrudzić. Wysiadła na placu Zbawiciela w centrum Warszawy, skąd miała już blisko do swego mieszkania na Nowowiejskiej.
Taki powidok: Wchodzi do bramy. Właśnie sięga do guzika domofonu, gdy czuje, że ktoś stoi za jej plecami. W chwilę po tym upada po silnym uderzeniu w głowę. Ma jeszcze tyle siły, by krzyknąć: „ratunku!”. Napastnik warczy: „Jeszcze raz otworzysz mordę, nie żyjesz”. Ponownie uderza i znika w bramie z torebką ofiary. Nieprzytomna Krystyna leży w powiększającej się kałuży krwi. Jej niebieski płaszcz robi się czerwony.
Ratunek nadchodzi od dwóch kobiet, które zmierzają do gabinetu lekarza, przyjmującego w oficynie. Na pogotowie dzwonią z pobliskiego baru. Krystyna zawdzięcza im życie. Jej pęknięta czaszka wymaga natychmiastowej interwencji chirurga.
Tej nocy, gdy leży na stole operacyjnym, ktoś usiłuje wejść do jej mieszkania, posługując się kluczami z ukradzionej torebki. Złodzieja wystraszy szczekający pies i zaalarmowany jazgotem sąsiad.
Policja nie potrafi wytropić sprawcy. Po trzech miesiącach umarza śledztwo.
29 września tego samego roku dochodzi do podobnej napaści. Znów na nieoświetlonym podwórzu. Znów w Warszawie, znów przy ul. Nowowiejskiej. Mężczyznę z łomem widzi przez okno mieszkaniec kamienicy i zbiega na dół przekonany, że ktoś dobiera się do jego auta. Kiedy złodziej kuli się od celnych sierpowych lokatora, ten dostrzega sąsiadkę leżącą na ziemi w kałuży krwi. Wzywa pogotowie do dwóch poszkodowanych osób. Kiedy karetka podjeżdża, pobity mężczyzna ucieka ratownikom, nim odnotują jego dane osobowe. Kobietę trzeba natychmiast operować.
Nazajutrz, w pobliżu miejsca pobicia, policjanci znajdują przepustkę z zakładu karnego w Łowiczu wydaną Henrykowi R. Więzień tłumaczy, że zgubił urzędową kartkę, gdy wyciągał z kieszeni chustkę do nosa.
Tragiczna historia kolejnej ofiary, Anny, lekarki wracającej z wizyty domowej u pacjenta jest krótka, bo napadnięta niewiele pamięta. Wie, że tego jesiennego wieczoru 1992 była mżawka i że z oświetlonej bramy weszła na ciemne podwórze, na którym stało dużo samochodów. Tu film się urywa. Sprawca zabrał jej torebkę, w której miała 200 zł. Uderzenie czymś twardym w głowę spowodowało u kobiety trwałe wykrzywienie twarzy, ślepotę oka, problemy ze słuchem. Mimo upływu lat lekarce nie udało się odbudować zdewastowanego stanu psychicznego.
Do końca roku podobnych napaści w śródmieściu Warszawy jest jeszcze kilka. Żadna z ofiar po odzyskaniu przytomności nie jest w stanie opisać napastnika.
Policja nie łączy tych zdarzeń. Nie wie o nich również opinia publiczna, choć napastnik staje się coraz bardziej zuchwały. Bije tak długo, aż nieprzytomna ofiara znieruchomieje na ziemi.
Strach wychodzić z domu
W następnym roku częstotliwość napaści się zwiększa. 21 stycznia 1993 roku w ciągu jednego dnia mężczyzna atakuje dwie starsze kobiety. Tej drugiej kradnie siatkę, w której miała garnek z pokarmem dla kotów.
Do kolejnego napadu dochodzi wieczorem 8 marca. Ranna w głowę Anna traci torebkę, w której ponad 10 mln starych złotych (na dzisiejsze to 1000 złotych) i charakterystyczny kalkulator – reklamówkę hotelu na Karaibach, gdzie pracował jej syn. Kiedy kobieta dochodzi do siebie, zapewnia, że poznałaby ten gadżet nawet na końcu świata.
Miesiąc później trzy ofiary uderzone łomem tracą życie.
Bandyta kradnie wszystko, co jest w damskich torebkach. Są to nie tylko pieniądze (zazwyczaj drobne sumy) oraz dokumenty, ale i bilety tramwajowe, okulary, grzebienie.
16 maja omal nie zostaje złapany i rozpoznany. Napadnięta Marianna mimo uderzenia w głowę nie upada i nie traci przytomności. Wszelkimi siłami walczy z bandytą, który próbuje wyrwać jej torbę z zakupami. Bezskutecznie. Kiedy w wylocie bramy pojawia się przechodzień, „Łomiarz” rezygnuje z łupu i ucieka. W tamtych czasach między śródmiejskimi kamienicami jest wiele podwórek przelotowych (dziś bramy są zakratowane). Jeśli zna się takie przejścia, nazywane potocznie powstańczymi (przydały się w czasie powstania warszawskiego), można szybko znaleźć się na innej ulicy.
Godzinę później napastnik uderza po raz trzeci w ciągu doby – tym razem w bramie przy Marszałkowskiej 43.
Przez całe lato 1993 karetki jeżdżą na sygnale do zaatakowanych kobiet. Policja uzupełnia czerwonymi szpilkami mapę napaści: nadal są to ulice śródmiejskie: Mokotowska, Marszałkowska, Nowowiejska, Puławska. Nieuchwytny złoczyńca nie zostawia śladów, żadna z ofiar nie widziała jego twarzy (silne ciosy w tył głowy powodowały utratę przytomności), brakuje świadków. A w pobliżu bram nie ma kamer.
Choć media milczą na temat seryjnego mordercy, wieści o grasującym łomiarzu rozchodzą się pocztą pantoflową, powodując psychozę strachu. Kobiety, zwłaszcza starsze, boją się po zmroku wychodzić z domu.
Kolejne meldunki o napadach (29 ataków, w wyniku których pięć kobiet umiera, a 20 ma poważne obrażenia), skłaniają komendanta stołecznej policji do powołania grupy operacyjnej. Otrzymuje ona kryptonim Amnezja. Pod tym szyldem na ulice wyjeżdża znacznie więcej patroli. Trwają przesłuchania osób ze środowiska przestępczego, penetrowanego przez tajnych informatorów. Bez skutku. „Łomiarz” nadal niespodziewanie wyłania się z ciemności, uderza precyzyjnie od tyłu i znika. Ale rany ofiar nie są bezpośrednio badane pod kątem narzędzia, od jakiego powstały. Wiadomo tylko, że obrażenia wskazują na jednego sprawcę.
Analiza mapy jego rozbojów prowadzi do wniosku, że agresor nie mieszka w Warszawie, bo zna tylko kilka stołecznych ulic. Napada w ciemnych bramach wzdłuż trasy prowadzącej do Dworca Południowego, skąd odjeżdżają autobusy do Konstancina.
6 września do sklepu przy ulicy Puławskiej wchodzi niewysoki blondyn o charakterystycznym wyglądzie – lewa strona jego ust jest spazmatycznie uniesiona trochę do góry. Klient kupuje piwo i parówki. Kiedy płaci, ekspedient zauważa, że mężczyzna ma zakrwawioną dłoń, a w drugiej trzyma damską torebkę. W tym momencie do sklepu wbiega przerażona kobieta z informacją, że w okolicy znów doszło do ataku „Łomiarza”. Klient nie odzywa się, szybko wychodzi.
Godzinę później, w pobliskiej bramie zostaje brutalnie pobita Jadwiga. Uciekającego agresora z damską torebką widzą dwaj 14-letni chłopcy i ruszają w pogoń. Bez efektu. Ale obserwujący wydarzenie zza szyby sprzedawca przypomina sobie zakrwawioną rękę kupującego parówki i zawiadamia policję. Funkcjonariusze patrolu zabierają go do swego samochodu. Kiedy penetruje z nimi śródmieście, dostrzega w jednym ze sklepów swego klienta. To 29-letni Henryk R.
Po przesłuchaniu zatrzymanego staje się jasne, dlaczego do ataków dochodzi w maju, czerwcu i wrześniu. W tych miesiącach R. otrzymuje przepustki z zakładu karnego w Łowiczu, gdzie odsiaduje wyrok za kradzieże i pobicia.
Kalkulator z Karaibów
Zatrzymany nie zamierza spowiadać się śledczym, a nawet obrońcy, przydzielonemu mu z urzędu. Prokurator prosi o pomoc psychologów z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie. Diagnozują u podejrzanego jedynie zaburzoną osobowość. Henryk R. ma na sumieniu napady rabunkowe od 13. roku życia, choć w domu nie było biedy. Ojciec robotnik, co prawda popijał¸ jednakże starał się o zaopatrzenie rodziny – w tym celu kupował od górników talony na artykuły nieosiągalne w sklepie dla przeciętnego Polaka.
R. nie tylko zaprzecza, aby miał coś wspólnego z atakami „Łomiarza”, jak dziennikarze nazywają napastnika, ale wyznaje przesłuchującym go z oburzeniem: „Powiedziałem swojej kobiecie, że gdybym dopadł takiego bydlaka, to bym go dosłownie ubił”.
Czuje się pewnie również z tego powodu, że portrety pamięciowe łomiarza publikowane w mediach w żadnej mierze nie odzwierciedlają jego wizerunku.
Mija kilka dni, przełom w śledztwie. Podczas rewizji w mieszkaniu konkubiny Henryka R. w Konstancinie, w ręce policjantów wpada kalkulator z logo hotelu na Karaibach, który rozpoznaje Anna. Zatrzymany twierdzi, że jest to własność syna partnerki. Jej matka zaklina się, że gadżetowy kalkulator kupiła na targu 8 marca 1993 roku (to dzień napadu). Ale Anna pamięta, jakie zagraniczne nalepki jej syn umieścił na tym przedmiocie, identyfikacja obnaża kłamstwa niedoszłej teściowej Henryka R.
Sztab „Amnezji” musi ustalić, dlaczego R. atakuje. Najprostsza odpowiedź: motyw rabunkowy. Ale niektórzy eksperci uważają, że młody mężczyzna chce zrobić krzywdę kobietom w wieku jego matki. Henryk R. z nieznanych powodów nienawidzi rodzicielkę, mimo że gdy był dzieckiem, wyróżniała go spośród rodzeństwa. Kiedy stał się dorosłym mężczyzną, zupełnie się od niej odciął.
„On wzrastał w atmosferze kompletnej nieodpowiedzialności. Był wychowywany na typowego egoistę i cynika, wychodzącego z założenia, że wszystko mu się w życiu należy” – pisze w opinii prof. Brunon Hołyst.
Znany kryminolog wskazuje też na inny aspekt reakcji Henryka R. Otóż ponawia on napaści, aby budząc strach trafić z tego powodu na pierwsze strony gazet. Nie bez znaczenia jest fakt, że w dzieciństwie wyśmiewano go na podwórku ze względu na mimiczny defekt układu warg. Nazywali go „krzywousty”.
Jestem niewinny
Proces „Łomiarza” rozpoczyna się na początku marca 1995 roku w Sądzie Wojewódzkim w Warszawie. Oskarżony przystępuje do składania wyjaśnień z opuszczoną głową, ani razu nie spogląda na licznie zgromadzoną publiczność. Duka tylko jedno słowo: niewinny. Potem, siedząc już między uzbrojonymi konwojentami, usiłuje schować głowę pod półką. Sędzia musi przywoływać oskarżonego do porządku, bo przewidziana jest konfrontacja z pokrzywdzonymi.
Za barierką dla świadków staje Iwona. – Od czasu napadu jestem jedną wielką galaretą – skarży się. – Uderzenie było jak cięcie szablą: straciłam ucho.
To jedna z pierwszych ofiar „Łomiarza”, wtedy policja jeszcze nie ogłosiła alarmu. Kobietę przesłuchano na etapie śledztwa dopiero po sześciu dniach, choć gdy tylko odzyskała w szpitalu przytomność, dopominała się zaprotokołowania jej zeznań.
Dwa lata później na sali sądowej ofiara nie rozpoznaje swego oprawcy.
Natomiast zaatakowana w bramie przy Nowowiejskiej Krystyna twierdzi, że znęcającego się nad nią mężczyznę widziała z profilu. Sędzia każe oskarżonemu podejść bliżej do świadka. Kobieta nie ma jednak pewności, że to ten człowiek na nią napadł. Nie poznaje jego twarzy. Również głosu, choć pamięta groźbę: „Jeszcze raz otworzysz mordę, nie żyjesz”. Nie pomaga również przeczytanie tekstu przez Henryka R. – Dźwięk wydaje mi się podobny – zeznaje pokrzywdzona. – Ale czy to ten sam? Nie mam pewności.
Choć w śledztwie przesłuchano ponad 150 świadków, to sam proces opiera się jedynie na poszlakach. 26 kwietnia 1995 roku zapada wyrok – sąd uznaje R. winnym trzech napaści i skazuje go na 25 lat więzienia.
– Ten proces to gorzka lekcja dla prokuratury – uzasadnia wyrok sędzia Małgorzata Mojkowska. – Niespotykane nagromadzenie zbrodniczych czynów, z których znaczna część niestety nadal nie jest wyjaśniona. Bezmyślność, nieudolność, beztroska w zabezpieczeniu śladów doprowadziły do tego, że choć są ofiary, nie udało się wskazać winnych. Analiza akt postępowania przygotowawczego może doprowadzić do przekonania, że wiedza śledczych z zakresu kryminalistyki, daktyloskopii, serologii jest wyłącznie domeną teorii. Nie można uwolnić się od wniosku, że nad tak poważną sprawą, gdzie w ogromnym rozmiarze było zagrożone życie i zdrowie ludzi, od samego początku brakowało należytego nadzoru – czytamy w uzasadnieniu.
Obrońcy skazanego podnoszą w apelacji, że nie udało się ustalić, kto konkretnie zaatakował, jakim narzędziem i czy ich klient był w tym czasie w Warszawie. A ponadto w latach 1992/1993 ataków na kobiety w stołecznych bramach było więcej, ale prokuratura skupiła się na tych, które czasowo pasowały do przepustek wydawanych recydywiście Henrykowi R.
W lutym 1996 Sąd Apelacyjny w Warszawie uznaje, że oskarżony jest winny tylko jednej napaści i obniża mu karę z 25 do 15 lat. Sprawę dwóch pozostałych tragicznych wydarzeń odesłano do ponownego rozpoznania.
Pęknięty łańcuch poszlak
Trzy lata później sąd skazuje Henryka R. na 15 lat więzienia za dwa napady, przypisane mu na podstawie poszlak.
Żądanie podwyższenia wyroku wysyła do prokuratury Ryszard G., współwięzień Henryka R. Pisze: „Panie Prokuratorze. Nie mogę milczeć. Krótko siedziałem z nim w jednej celi, ale zdążył mnie zaatakować. Krzyczał: załatwię cię, k***a, frajerze tak, jak te bladzie, stare baby, które ubiłem jak śmiecie”.
Tymczasem obrona ponownie odwołuje się od wyroku, podnosząc naruszenie procedury, gdyż podstawą orzeczenia stały się „hipotetyczne rozważania sądu”. A przecież możliwe jest sformułowanie innej, bardziej prawdopodobnej wersji zdarzeń. Henryk R. – przypomniano – nigdy się nie przyznał i nie został rozpoznany ani przez ofiary, ani przez świadków.
Ponowna apelacja w 2000 roku odbywa się pod hasłem: pęknięty łańcuch poszlak. Adwokaci (z urzędu) triumfują. Sąd uniewinnia 35-letniego, domniemanego napastnika, od zarzutu rozboju na dwóch samotnych kobietach. Uznaje, że poszlaki, na podstawie których go skazano, nie tworzą zamkniętego łańcucha dowodów. Niejednoznaczne są też zapisy protokołów i policyjnych notatek dotyczących czasu zdarzenia oraz momentu zatrzymania przypuszczalnego sprawcy. Tych sprzeczności nie wyjaśniono w czasie śledztwa. Nie można też z całą pewnością stwierdzić, że znaleziony w pobliżu ataku portfel, w którym była więzienna przepustka Henryka R., jest jego własnością.
Co do kalkulatora, ponoć przywiezionego z zagranicy, można sobie wyobrazić wiele sposobów wejścia w jego posiadanie i nie ma żadnego dowodu, że zrabował go oskarżony.
R., mimo uniewinnienia, w 2000 roku nie wychodzi na wolność. W więzieniu w Łowiczu odsiaduje prawomocnie orzeczoną karę 15 lat za jeden z napadów, gdy złapano go na gorącym uczynku.
Brama więzienna otworzy się przed nim dopiero we wrześniu 2008 r. Henryk R. wraca do rodzinnego Konstancina, gdzie w slumsowej części miasta czeka na niego wymagająca opieki matka. Pół roku później jej marnotrawny syn znów ma krew na rękach.
18 marca 2009 r. Danuta pobiera wypłatę z bankomatu w Piasecznie. Wkłada pieniędzy do torebki. Upada po silnym uderzeniu w plecy i traci przytomność. Życie ratuje jej chirurg, przeprowadzając trudny zabieg operacyjny.
Napastnik kradnie torebkę, w środku jest 700 złotych, karta bankomatowa i dokumenty. Wpada chwilę po ataku, dzięki interwencji świadków. Policja zwalnia go po przesłuchaniu – podejrzewany nie ma przy sobie ukradzionych rzeczy. Ofiara nie rozpoznaje agresora. Późniejszy przegląd nagrania z monitoringu utwierdza prokuratora w przekonaniu, że sprawcą jest jednak Henryk R. Każe go zatrzymać.
Tyle wątpliwości
Dwa lata później. R. cały czas siedzi w areszcie i czeka na proces. Sąd wypuszcza go na wolność. Wystarczy, że dwa razy w tygodniu będzie się meldował na komisariacie.
Na rozprawę R. przychodzi z wypchaną ubraniami plastikową torbą i plecakiem – tłumaczy, że to cały jego dobytek. Nie ma gdzie się podziać, bo rodzina wymeldowała go z domu i został wyrzucony z hotelu robotniczego. Do napadu w Piasecznie się nie przyznaje. Oskarża prokuratora, że się na niego uwziął, wszak nie ma żadnych odcisków palców, a nagranie kamery nad bankomatem jest niewyraźne.
W sierpniu 2011 roku Sąd Rejonowy w Piasecznie skazuje Henryka R. na siedem lat więzienia. – Kara jest surowsza niż ta, jaką by wymierzono w zwykłym trybie – tłumaczy sędzia w ustnym uzasadnieniu. – Oskarżony jest recydywistą i nie dopatrzono się istotnych okoliczności łagodzących. Obrońca „Łomiarza”, adwokat Piotr Grochulski nie składa broni. Domaga się uchylenia rozstrzygnięcia w wyższej instancji.
– Jeśli na podstawie tak zebranych dowodów skazuje się kogoś, to znaczy, że od początku chciało się go skazać. Bo nęciło ogłoszenie spektakularnego sukcesu piaseczyńskiej policji, której, w odróżnieniu od warszawskiej, udało się złapać „Łomiarza” – mecenas informuje dziennikarzy po rozprawie. Zapowiada ponowne złożenie apelacji.
W odwołaniu wylicza zaniedbania, jakich miał się dopuścić sąd pierwszej instancji. Wskazuje na wątpliwe, źle zebrane dowody, pośpiech w procedowaniu, nieprzekonujące ekspertyzy biegłych. Powątpiewa w prawdziwość zeznań policjantów, jak również pokrzywdzonej kobiety, która kilkakrotnie modyfikowała kwotę pieniędzy złupionych przez sprawcę rozboju. Sąd odwoławczy nie uwzględnia apelacji. Henryk R. ma odsiedzieć cały wyrok.
Pod okiem kamery
Wychodzi na wolność w sierpniu 2016 roku. Już po dwóch dniach atakuje 71-letnią Alinę, która wieczorem wraca do domu dobrze znaną jej uliczką. Uderzona metalową rurą w głowę kobieta przewraca się, ale przewieszoną na ramieniu torbę trzyma kurczowo. Głośne wołanie o pomoc odnosi skutek. Z całonocnego sklepu monopolowego nadbiega sprzedawca, na którego widok napastnik ucieka. Alina, podnosząc się z ziemi, widzi jego sylwetkę od tyłu. W torbie, którą „Łomiarz” chciał jej wyrwać, jest sześć złotych i telefon komórkowy.
Henryk R. ucieka, ale wszystko nagrała kamera. Policjanci odszukują sprawcę w konstancińskim mieszkaniu jego matki, gdy pijany siedzi przy stole z butelką wódki. Mężczyzna nie przyznaje się do ograbienia Aliny. Twierdzi, że w czasie zarzucanego mu przestępstwa jechał do swego kolegi, nota bene pastora. Ale obciążają go zeznania świadków i wyraźne nagranie monitoringu. Podczas kolejnych przesłuchań podejrzany symuluje amnezję spowodowaną, jak twierdzi, nadmiernym spożywaniem środków uspokajających. Badanie psychiatryczne wyklucza taką możliwość.
W związku z napadem na 71-latkę R. musi wrócić do zakładu karnego w Łowiczu. Tam, w więziennym gabinecie stomatologicznym, atakuje dentystkę. A kiedy ta ściąga pomoc, uprzedza funkcjonariuszkę, że tylko chwilowo jej odpuszcza. Zostaje za to ukarany dwutygodniowym pobytem w izolatce.
Zbliża się kolejny proces. Dwa dni przed rozprawą Henryk R. po raz pierwszy przeprasza swoją ofiarę. W liście do Aliny tłumaczy, że niczego nie pamięta. „Chciałbym cofnąć ten czas. Wiem jak to pani widzi ze swojej strony, że napadłem, a teraz niewiniątko chce się wybielić. Proszę mi wierzyć – gdybym był wówczas świadomy, nigdy bym tego nie zrobił, po co ryzykować powrotem do zakładu karnego. Najmocniej przepraszam”.
Oskarżony powtarza to samo przed sądem. Alina nie wierzy wyjaśnieniom. Zeznaje, że tuż po napaści była w wielkim szoku, ucierpiała fizycznie (miała rozbitą głowę, uszkodzone oko, a wskutek upadku na krawężnik chodnika utraciła kilka zębów) i dopiero po jakimś czasie wrócił do niej obraz tragicznego wydarzenia. Przypomniała sobie szyderczo uśmiechniętą twarz napastnika. I to charakterystyczne skrzywienie ust. Podczas procesu rozpoznała go bez chwili wahania.
23 listopada 2016 roku „Łomiarz” zostaje ponownie skazany – tym razem na 10 lat.
Po tamtej stronie muru
Ten wyrok Henryk R. odsiaduje do dziś. Na wolność powinien wyjść w marcu 2026 roku. W sumie, z niedługimi przerwami, za napady z łomem odsiedział ponad 30 lat. Wcześniej też już był karany. Po wyjściu na wolność będzie miał 62 lata.
Czy wróci na drogę przestępstw? Marek Dyjasz, były szef wydziału zabójstw w stołecznej policji, w podcaście Karoliny Opolskiej twierdzi, że jest to bardzo prawdopodobne. Jeżeli sprawca mimo odsiadywania wieloletnich wyroków popełnia te same, zagrożone wysoką karą, czyny to znaczy, że w stosunku do niego system wymiaru sprawiedliwości się nie sprawdza. Nie ma sposobu na powstrzymanie go przed kolejnym atakiem.
Henryk R. większość swojego życia spędził za kratkami. Pracował zaledwie kilka tygodni, nie ma więc emerytury. Rodzina się od niego odsunęła, a komunalne mieszkanie w Konstancinie nie należy do niego. Kiedy był na wolności, utrzymywał się z kradzieży. To jedyny sposób zdobywania pieniędzy, jaki zna.
Również prof. Brunon Hołyst nie ma złudzeń, że tego rodzaju kryminalista nigdy nie zrezygnuje z popełniania zyskownych – w jego mniemaniu – przestępstw. Rabunkowe napady to jego sposób na życie – los ofiar jest mu zupełnie obojętny. Niestety, tego rodzaju zawodowi przestępcy niekwalifikujący się do Krajowego Ośrodka Zapobiegania Zachowaniom Dyssocjalnym w Gostyninie są poza zainteresowaniem organów ścigania.
Jak informuje nas sędzia Adam Barczak, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Olsztynie, Henryk R. złożył do tamtejszego wydziału penitencjarnego wniosek o warunkowe przedterminowe zwolnienie z odbywania kary. Na początku września prośba skazanego została odrzucona. R. nie odwołał się od decyzji, ale po jakimś czasie może ponownie wystąpić z takim wnioskiem.
– Będę chciał iść do roboty, do pracy – zadeklarował „Łomiarz” w rozmowie z reporterem Radia Eska kilka miesięcy temu.