Rozmowy pokojowe w Stambule, wbrew pozorom, wcale pokoju nie przybliżają. To raczej efekt dziwnej gry, w którą grają obecnie walczące strony, a której centrum jest Donald Trump.
W największym uproszczeniu: zwycięzca zachowuje przyjaźń i współpracę z Donaldem Trumpem, nie kończąc jednocześnie wojny na warunkach dla siebie niekorzystnych i pogrążając tę drugą stronę w oczach Waszyngtonu.
Rosja nie widzi obecnie powodu, by rezygnować ze swoich maksymalistycznych celów, sformułowanych jeszcze przed pełnoskalową inwazją, ale jednocześnie kusi ją perspektywa resetu z USA i zdjęcia przynajmniej części sankcji.
Rosja wciąż nie widzi powodu do ustępstw. A Ukraina nie zamierza akceptować maksymalistycznych żądań Kremla.
Ukraina zdaje sobie sprawę z tego, że jedyny pokój możliwy do zaakceptowania przez Kreml będzie dla niej skrajnie niekorzystny. Nie może jednak sobie pozwolić na utratę wsparcia Amerykanów, bo bez niego porażka Kijowa stanie się bardzo trudna do uniknięcia. Zarówno Ukraińcy jak i Rosjanie dokładają więc starań, by obłaskawić amerykańskiego prezydenta, unikając jednocześnie zbyt daleko idących ustępstw i przerzucając odpowiedzialność za niepowodzenia negocjacji na oponentów, kiedy to tylko możliwe.
Ani 24 godziny, ani 100 dni
Donald Trump podczas kampanii wyborczej obiecywał, że zakończy wojnę w 24 godziny, właściwie jeszcze zanim rozpocznie urzędowanie. Wielokrotnie podkreślał, że gdyby to on kierował dalej Stanami Zjednoczonymi, wojna nigdy by się nie rozpoczęła.
Przekonywał, że tylko on wie, jak przymusić przywódców Ukrainy i Rosji, by razem usiedli do negocjacyjnego stołu. Później, w styczniu tego roku, już po wygranych przez Trumpa wyborach generał Kellogg potwierdził, że wojna może zakończyć się szybko, ale wydłużył termin do około stu dni. Kellogg wydawał się odpowiednią osobą, by składać tego rodzaju deklaracje, ponieważ miał zostać specjalnym wysłannikiem prezydenta do Rosji i Ukrainy.
Szybko jednak okazało się, że rola emerytowanego wojskowego nie będzie aż tak znacząca. W lutym po raz pierwszy spotkała się delegacja amerykańska i rosyjska w Arabii Saudyjskiej, ale po stronie USA Kellogga zabrakło.
Obok sekretarza stanu i ówczesnego doradcy do spraw bezpieczeństwa pojawił się za to Steve Witkoff, który miał być wysłannikiem Trumpa na Bliski Wschód. Jak później donosiła NBC, powołując się na źródła rosyjskie, Moskwa nie chciała Kellogga, uznając go za zbyt bliskiego Ukrainie (a na pewno zbyt krytycznego wobec Rosji). Trump ustąpił i Kellogg pozostał jedynie specjalnym wysłannikiem na Ukrainę.
Kontakty z Rosją zmonopolizował Witkoff, który na kilka dni przed pierwszym spotkaniem USA-Rosja w Rijadzie poleciał do Moskwy, żeby negocjować wymianę więźniów, mającą doprowadzić do uwolnienia przez Rosjan Amerykanina, Marca Fogela. Potem rozmawiał z Putinem jeszcze trzykrotnie, dwa razy w Moskwie i raz w Petersburgu.
Z jednej z tych wypraw przywozi portret Trumpa, który Putin specjalnie zamówił u rosyjskiego artysty, Nikasa Safronowa. Na obrazie uwieczniony został moment tuż po zamachu w Butler, kiedy zakrwawiony Trump unosi w górę pięść, w tle zaś widać amerykańską flagę, statuę wolności i panoramę Nowego Jorku. W wywiadzie u Tuckera Carlsona Witkoff relacjonował, że Trump był tym podarkiem naprawdę poruszony. Sam Witkoff wyraźnie jest pod wrażeniem swojego rosyjskiego gospodarza i nie kryje przekonania, że Moskwa naprawdę chce pokoju z Ukrainą.
Skąd się wziął Witkoff?
Nie pobiera wynagrodzenia, w licznych misjach dyplomatycznych podróżuje swoim własnym Gulfstreamem. Podobnie jak Trump pochodzi z Nowego Jorku i też zbudował majątek w branży deweloperskiej – majątek, który Forbes szacuje na przynajmniej miliard dolarów. Z prezydentem gra w golfa i często odwiedza go w Gabinecie Owalnym. Członkowie rodziny Trumpa uważają go za swojego przyjaciela. Jak to się stało, że właśnie na nim amerykański prezydent oparł swoje nadzieje na rychłe zakończenie wojny na Ukrainie?
Po pierwsze, Trump nie ufa własnym instytucjom. Ani ekspertom. Ma po temu swoje powody – w pierwszej kadencji wiele osób, które wziął do swojej administracji, zajmowało się raczej sabotowaniem jego pomysłów, niż sprawną ich realizacją. Dlatego w drugiej kadencji postanowił działać inaczej. Wysłał Elona Muska, by rozprawił się z głębokim państwem, zwalniając urzędników na niespotykaną skalę. Na najważniejsze urzędy powołał osoby wobec siebie lojalne. A w polityce zagranicznej oparł się na gronie specjalnych wysłanników, którzy pozwalają mu działać z pominięciem struktur Departamentu Stanu.
Po drugie, Witkoff przyniósł Trumpowi coś, co dla niego jest najważniejsze – sukces. Został wysłany na Bliski Wschód, ze względu na swoje wcześniejsze biznesowe kontakty w regionie i jeszcze przed inauguracją Trumpa na prezydenta pomógł doprowadzić do rozejmu w Gazie.
Jego kolejne obowiązki – negocjacje z Rosją czy Iranem – były nagrodą za skuteczność. Trump uwierzył, że ma obok siebie człowieka, który jest mu w stanie zagwarantować sukces na arenie międzynarodowej. Witkoff wnosił świeże spojrzenie do negocjacji (ze względu na swój brak dyplomatycznego doświadczenia), a jednocześnie budził zaufanie zagranicznych rozmówców (bo ci byli świadomi jego bardzo bliskich relacji z prezydentem – wiadomo było, że przekaże, co trzeba).
Czy leci z nami tłumacz?
– Uważam, że to bardzo niebezpieczne, ponieważ świadomie lub nieświadomie, nie wiem, rozpowszechnia rosyjskie narracje – powiedział o Witkoffie prezydent Zełenski.
Nie był w takiej opinii odosobniony. Zwłaszcza po głośnym wywiadzie u Tuckera Carlsona pojawiło się sporo głosów zaniepokojonych kompetencjami Witkoffa do prowadzenia negocjacji z Putinem. Brak doświadczenia może oznaczać świeżość spojrzenia, ale ma też swoje wady. Zwłaszcza jeśli połączy się ów brak z niechęcią do korzystania z pomocy ekspertów czy własnej dyplomacji podczas eskapad do Moskwy. A brak dyplomatycznego wsparcia to tylko jeden z problemów.
Na nagraniu z przywitania pomiędzy Witkoffem a Putinem słychać wyraźnie, jak specjalny wysłannik prezydenta Trumpa dopytuje o nieznaną sobie osobę, czy jest ona tłumaczem przysłanym przez ambasadę. Słyszy potwierdzenie. To jednak nie była prawda. Dziennikarz Christo Grozev zidentyfikował ją później jako Natalię Koszkinę, pracownicę rosyjskiego MSZ. To na jej tłumaczeniu musiał polegać nieznający rosyjskiego Witkoff.
Postrzeganie całego zagadnienia przez Witkoffa mogło mieć istotny wpływ na postawę Trumpa wobec Rosji i Ukrainy. Bo amerykański prezydent zapoczątkował te negocjacje, mając na uwadze swoje własne cele. Oczywiście, chciał spełnić swoją obietnicę wyborczą. Wielu jego sympatyków nie darzy sympatią samej Ukrainy i niechętnie patrzy na wsparcie płynące z Waszyngtonu do Kijowa.
Gdyby mu się powiodło, być może bardziej realna stałaby się Pokojowa Nagroda Nobla, na którą 47. prezydent od lat liczy. Ale to nie wszystko. Nadrzędnym celem Trumpa jest szybkie zakończenie konfliktów, które w przeciwnym razie mogłyby wyeskalować, być może wikłając Amerykanów w kolejny konflikt z dala od ich granic.
Łatwiej będzie uzasadnić ewentualną redukcję obecności militarnej USA w Europie, jeśli znów zapanuje pokój. Trump liczy też na szansę nowego ułożenia relacji z Rosją – wspólnych interesów w przyszłości i być może próby odsunięcia Rosji od Chin.
W optyce Trumpa Rosja jest państwem silnym, takim, z którym należy się liczyć na arenie międzynarodowej. Przeciwnie Ukraina, która, jak powiedział Zełenskiemu w Gabinecie Owalnym, „nie ma żadnych kart”.
Dlatego w pierwszych tygodniach jego prezydentury obserwowaliśmy presję Waszyngtonu na Kijów przy jednoczesnej próbie ugłaskania Rosji. Ekipa Trumpa zaoferowała Putinowi szereg ustępstw (jak deklaracja, że Ukraina nigdy nie wejdzie do NATO). Amerykanie wyraźnie liczyli, że Putin uzna ich dobrą wolę i w zamian zaoferuje własne ustępstwa. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Rosja przyjęła podarki Trumpa, ale nie odpłaciła tą samą monetą. Putin postanowił grać na czas, licząc, że pogłębi się jeszcze rozdźwięk pomiędzy Trumpem a Zełenskim. Z drugiej strony Witkoff zapewne przekonywał prezydenta, że ugoda jest możliwa, trzeba tylko wysłuchać rosyjskich zastrzeżeń.
I tak dochodzimy do zapowiedzianego spotkania w Stambule. W Waszyngtonie zaczęła narastać irytacja na postawę Rosji. Putin co prawda wciąż przyjmował Witkoffa i nawet ofiarował Trumpowi ów pochlebny portret, ale jednocześnie wciąż bombardował ukraińskich cywilów i ani myślał zgodzić się na bezwarunkowy, miesięczny rozejm.
Amerykanie zaczęli sygnalizować, że tracą cierpliwość. Trump zaczął dywagować w mediach społecznościowych, czy aby na pewno rosyjski przywódca chce zakończenia konfliktu. Wiceprezydent Vance powiedział niedawno, że Rosjanie oczekują zbyt wiele i że nadszedł czas, by obydwie strony usiadły do wzajemnych rozmów.
To rozdrażnienie administracji amerykańskiej starali się wyzyskać Europejczycy. Dlatego podczas wizyty Macrona, Merza, Tuska i Starmera w Kijowie pojawiło się ultimatum: bezwarunkowy rozejm na 30 dni od tego poniedziałku. Ukraina jest za. Amerykanie są za. Jeśli Kreml będzie przeciw, Trump nie będzie już mógł sobie pozwolić na wątpliwości, kto naprawdę utrudnia doprowadzenie do pokoju. Przez moment się wydawało, że ten manewr może się powieść.
Wtedy Putin odpowiedział. Ignorując przedstawione mu ultimatum, zaproponował kontynuację rozmów w Stambule. Sprytnie więc podjął temat rozmów pokojowych Ukraina-Rosja, jednocześnie sugerując, że punktem wyjścia powinny być negocjacje, które strony toczyły w pierwszej połowie 2022 roku, tuż po inwazji, kiedy Ukraina była w głębokiej defensywie, a Rosjanie stali pod Kijowem. Wśród warunków pojawiło się wówczas np. limity dla ukraińskich sił zbrojnych po zakończeniu wojny. Rozmowy przerwano, kiedy Rosjanie zostali zmuszeni do ustąpienia spod ukraińskiej stolicy i ujawniono liczne zbrodnie rosyjskie, m.in. w Buczy.
Zignorowanie ultimatum i propozycja rozmów na takich warunkach miało sprowokować Ukrainę do gniewnej reakcji (co z kolei mogło zirytować Waszyngton), a jednocześnie pokazać Trumpowi, że Rosja wciąż chce rozmawiać. I lokator Białego Domu, który wciąż liczy, że konflikt uda się zakończyć, a w dodatku zainwestował wiele wysiłku, żeby do tego końca doprowadzić, połknął haczyk. Natychmiast poparł rozmowy i wywarł presję na Ukrainę, by również zaakceptowała propozycję.
Z rozmów tych wiele nie wyniknie, bo nie może. Rosja wciąż nie widzi powodu do ustępstw. Ukraina nie zamierza akceptować maksymalistycznych żądań Kremla. Czy ewentualne fiasko w Stambule ostatecznie zniechęci Trumpa do koncepcji resetu z Rosją? Czy też po raz kolejny Putin znajdzie sposób by podtrzymać wizję pokoju, nie oferując jednocześnie żadnych ustępstw? Wydaje się ta dziwaczna gra w trójkącie Putin-Zełenski-Trump nie może toczyć się w nieskończoność i zbliżamy się do jakiegoś przesilenia.