Shutdowny w Stanach Zjednoczonych powtarzają się co kilka lat, a dyskusja o nich wraca nawet kilka razy do roku. Wszystko przez specyfikę prac kongresowych nad budżetem państwa. W USA rok fiskalny trwa od początku października do końca września. Oznacza to, że najpóźniej 30 września prezydent powinien podpisać ustawy budżetowe na kolejny rok.
Tak się jednak nie dzieje niemal nigdy – walki o kształt budżetu przeciągają się czasem nawet o kilka miesięcy. Wtedy potrzebne jest prowizorium budżetowe, najczęściej oznaczające dalsze finansowanie rządu w oparciu o założenia z poprzedniego roku (choć czasem pojawiają się modyfikacje). Nie zawsze jednak udaje się prowizorium uchwalić i wtedy następuje zamknięcie rządu, czyli shutdown. Wiele instytucji państwowych przestaje działać lub działa jedynie na pół gwizdka, by podtrzymać krytyczne dla państwa funkcje.
Groźba zamknięcia państwa jest od dawna używana w waszyngtońskiej polityce jako narzędzie do wywierania presji na oponentów. Jest to możliwe, ze względu na konieczność uzyskania sześćdziesięciu głosów w stuosobowym senacie, żeby zatwierdzić ustawę budżetową lub prowizorium. A ponieważ żadna partia nie dysponowała tego rodzaju samodzielną większością od pięciu dekad, każda z nich, przy zachowaniu odpowiedniej dyscypliny może doprowadzić do shutdownu.
W latach 80-tych korzystał z tego prezydent Reagan, by wywierać presję na zdominowany przez demokratów Kongres. Dekadę później republikanie Newta Gingricha wojowali tym sposobem z prezydentem Clintonem, zaś w 2013 republikanie spod znaku Tea Party wykorzystywali to narzędzie by uderzyć w reformę opieki zdrowotnej znanej jako Obamacare. Najdłuższy jak dotąd shutdown z pierwszej kadencji Trumpa wynikał zaś z próby prezydenta, by przymusić demokratów w Izbie reprezentantów do zaakceptowania miliardów na budowę muru granicznego (co się nie powiodło).
Shutdown jako narzędzie do prowadzenia polityki jest jednocześnie ryzykowny – jego konsekwencje uderzają bezpośrednio w obywateli, przede wszystkim pracowników federalnych i ich rodziny. Niuanse waszyngtońskich negocjacji są śledzone przez koneserów polityki, więc wielu wyborców może nawet nie zrozumieć skomplikowanych przesłanek stojących za tak drastycznym ruchem. W związku z czym partia, która do shutdownu doprowadziła, może stracić w sondażach. Dlatego choć dyskusje o potencjalnym shutdownie powracają często, to jednak rzadko staje się on faktem.
Jednak jesienią 2025 roku apetyt na ryzyko po obydwu stronach politycznego sporu wydaje się duży. Przede wszystkim zdeterminowani wydają się demokraci. Impet administracji Trumpa w pierwszych miesiącach urzędowania, w połączeniu z poczuciem klęski i ogromnym pogubieniem sprawiły, że partia nie potrafiła całymi tygodniami znaleźć odpowiedzi na działania rządzących. Demokraci cierpią na kryzys przywództwa, który jest skutkiem ubocznym fatalnej kampanii prezydenckiej z podmianą kandydata w trakcie wyścigu. Różne frakcje ścierają się o to, w jakim kierunku powinna pójść partia przed wyborami połówkowymi w 2026 roku.
Tymczasem partia robi niewiele. Administracja Trumpa podejmuje wiele bezprecedensowych działań: uderza w media i uniwersytety, wysyła zamaskowanych agentów i sfederalizowaną gwardię narodową na ulice największych miast, wedle własnego uznania topi łodzie na Karaibach i wyrzuca na bruk pracowników administracji. W pierwszej kadencji Trumpa każde z tych działań wzbudzałoby masowe protesty i gorączkowy opór opozycyjnych polityków. Teraz jednak elektorat demokratów jest zmęczony, a politycy tej partii nie wiedzą nawet którym posunięciem Trumpa zająć się najpierw.
Zwłaszcza, że w praktyce niewiele mogą zrobić – republikanie kontrolują obydwie izby Kongresu, Trump zasiada w Białym Domu, a Sąd Najwyższy zdominowany jest przez konserwatywnych sędziów, którzy coraz częściej ogłaszają decyzje zgodne z intencjami prezydenta. Tam, gdzie administracja musiałaby się ugiąć przed demokratami w senacie (potrzebując kilku głosów by zdobyć niezbędne sześćdziesiąt), Trump stosuje rozporządzenia albo szuka alternatywnych ścieżek, jak w przypadku wielkiej, pięknej ustawy. Jedynym wyjątkiem są sprawy budżetowe.
Tutaj nie ma drogi na skróty, uchwalenie ustaw czy prowizorium wymaga akceptacji ze strony przynajmniej części demokratycznych senatorów. Demokraci już na wiosnę wahali się czy nie rzucić prezydentowi wyzwania w tej kwestii, ale ostatecznie Chuck Schumer, lider demokratów w senacie, uznał, że byłoby to nieodpowiedzialne. To był czas DOGE i senator Schumer obawiał się, że administracja tylko wykorzysta shutdown do dalszych zwolnień i demontowania kolejnych agencji. Decyzja Schumera była bardzo niepopularna, a w partii omal nie doszło do buntu.
Kolejne miesiące pokazały bezradność demokratów wobec działań administracji. W dodatku Trump postanowił uderzyć bezpośrednio w prerogatywy Kongresu. W amerykańskim systemie politycznym to Kongres podejmuje decyzje budżetowe – ile państwo wyda i na co. Władza wykonawcza ma się zajmować wydawaniem. Tymczasem Biały Dom Trumpa postanowił przetestować i to systemowe ograniczenie, odmawiając wydawania zabudżetowanych środków albo odwołując się do Kongresu by wycofał się z wcześniejszych decyzji (co uderzało przede wszystkim w demokratów, bo o ile do przyjęcia budżetu potrzeba sześćdziesięciu głosów, o tyle do wycofania jego części wystarczy już zwykła większość, więc republikanie mogli to zrobić nie dbając o opozycję).
Dlatego demokraci zdecydowali się nie poprzeć republikańskiego prowizorium budżetowego i w ten sposób doprowadzić do shutdownu. Ciekawy jest powód, jaki zdecydowali się przedstawić opinii publicznej. Zrezygnowali zupełnie z narracji o obronie demokracji, którą elektorat wydaje się już zmęczony. Nie wybrali także najbardziej widocznej w mediach kwestii aresztowań nielegalnych imigrantów przez służby imigracyjne, bo zdawali sobie sprawę, że w kwestii imigracji elektorat jest podzielony. Postanowili skupić się na prostej, a zarazem odczuwalnej dla wielu Amerykanów kwestii kosztów opieki zdrowotnej.
Chodzi o ulgi podatkowe dla mniej zamożnych kupujących prywatne ubezpieczenia zdrowotne w ramach mechanizmu wprowadzonego przez tzw. Obamacare. W 2021 roku administracja Bidena rozszerzyła te ulgi na znacznie większą grupę obywateli w ramach covidowego pakietu stymulacyjnego, a rok później wydłużyła obowiązywanie tej zmiany do końca 2025 roku.
Jeśli ulga nie zostanie przedłużona na kolejne lata, nawet 22 miliony Amerykanów mogą spodziewać się bardzo znaczących podwyżek od stycznia przyszłego roku. Kaiser Family Foundation, która zajmuje się opieką zdrowotną w USA, szacuje, że koszt ubezpieczenia wzrośnie średnio o 75 proc.. Zdaniem Biura Budżetowego Kongresu nawet 4 miliony Amerykanów może z tego powodu stracić ubezpieczenie w ciągu następnej dekady.
Demokraci mówią zatem: przyjmiemy republikańskie prowizorium budżetowe, jeśli republikanie zdecydują się nas poprzeć w kwestii ulg podatkowych na ubezpieczenia zdrowotne. Ale republikanie nie chcą się zgodzić. Twierdzą, że łączenie tych kwestii jest niedorzeczne, a do negocjacji nad wydłużeniem ulg można wrócić po przyjęciu budżetu. Co teoretycznie jest prawdą, ale jeśli demokraci zrezygnują ze swojego jedynego atutu, republikanie nie będą mieli powodu, by wracać do tych negocjacji.
Demokraci uważają, że republikanie na tym stracą. O ile zmiany w opiece zdrowotnej, które wprowadziła wielka, piękna ustawa Trumpa mogą skutkować utratą ubezpieczenia przez kilkanaście milionów obywateli, to jednak realizację tych zmian odroczono do 2027 roku (a więc już po wyborach połówkowych). W tym przypadku jednak wyborcy odczują zmianę już za kilka tygodni, już teraz muszą mierzyć się z dylematem: czy kupować ubezpieczenie na kolejny rok?
Poparcie dla wydłużenia ulg jest uniwersalne. Za jest 92 proc. wyborców demokratów, 82 proc. wyborców niezależnych i 59 proc. republikanów. Republikanie muszą więc stawiać opór, zajmując niepopularne stanowisko.
Nie pomaga też retoryka otoczenia samego prezydenta, który, obarczając demokratów winą za te wydarzenia, przeszedł do gróźb: zapowiedział masowe zwolnienia w administracji (co na razie zostało zablokowane przez sąd federalny), twierdzi, że część instytucji już się więcej nie otworzy, ponieważ jest zbędna, a także zasugerował, że pracownicy pozostający na przymusowych zwolnieniach i pracujący bez wynagrodzenia mogą nie otrzymać pensji za okres shutdownu po jego zakończeniu. Takie deklaracje mają zwiększyć presję na demokratów, ale budzą niepokój również wśród republikańskich polityków. Nie wiadomo, jak przyjmą je wyborcy.
Przez wiele dni większa grupa ankietowanych wyborców winiła za shutdown republikanów, którzy odmawiali jakichkolwiek negocjacji i sugerowali, że demokraci powinni po prostu przystać na ich warunki. Jednak ostatnio pojawił się sondaż YouGov i „The Economist” sugerujący, że trend może się odwracać. Wciąż jednak po żadnej ze stron nie widać chęci do ustępstw.