Przetasowania globalnego ładu geopolitycznego w ostatnich dniach nie zwalniają ani na chwilę. Co kilkadziesiąt godzin świat doświadcza kolejnych wstrząsów tektonicznych. Była już rozmowa Trump-Putin, była Monachijska Konferencja Bezpieczeństwa, a w końcu nadzwyczajny szczyt unijnych przywódców w Paryżu.
Teraz oczy świata skierowały się na Rijad, bo to właśnie w stolicy Arabii Saudyjskiej amerykańska i rosyjska delegacja rozpoczęły rozmowy, których finalnym produktem ma być pokój w Ukrainie. Droga do niego będzie jednak długa i wyboista, a każde z mocarstw w międzyczasie ma do osiągnięcia kilka ważnych celów.
Rijad a Ukrainie. Rosja: Putin chce zaczarować Trumpa
W skład rosyjskiej delegacji wchodzą szef MSZ Siergiej Ławrow, doradca Władimira Putina ds. polityki zagranicznej Jurij Uszakow oraz szef Rosyjskiego Funduszu Inwestycji Bezpośrednich Kirył Dmitriew. Kreml miał w Rijadzie do zrealizowania kilka bardzo ważnych dla Putina celów.
Po pierwsze, już sama rozmowa telefoniczna między Putinem i Trumpem, po której amerykański prezydent zaczął obsypywać swojego rosyjskiego odpowiednika komplementami i wyrazami uznania, jest wielkim sukcesem Kremla. To wyciągnięcie Putina – zbrodniarza wojennego, krwawego dyktatora i zleceniodawcy napaści na Ukrainę – po trzech latach z międzynarodowej izolacji. Doprowadzenie w zaledwie tydzień po tej rozmowie do spotkania delegacji obu państw na najwyższym szczeblu, w dodatku bez uczestnictwa Ukrainy i państw europejskich, to niezaprzeczalny sukces rosyjskiego przywódcy.
Po drugie, rozmowa telefoniczna Putina z Trumpem to początek czegoś, co można nazwać kuszeniem amerykańskiego prezydenta przez rosyjskiego dyktatora. Kuszeniem i oczarowywaniem. Cel jest oczywisty: przeciągnąć Trumpa na swoją stronę, a potem wykorzystać przychylność czy przynajmniej neutralność Stanów Zjednoczonych. W tym celu konieczne jest jeszcze osobiste spotkanie obu polityków, pod które fundamenty mają być położone właśnie w Rijadzie.
Wymarzonym scenariuszem Putina jest obecność Trumpa na obchodach Dnia Zwycięstwa 9 maja na Placu Czerwonym. Oczywiście już po tym, jak Rosja zawrze pokój z Ukrainą na jednostronnie korzystnych warunkach. Ściągnięcie Trumpa do Moskwy – po rozmowie obu polityków sam Trump zapowiedział wizytę Putina w Waszyngtonie i swoją w stolicy Rosji – byłoby ostateczną legitymizacją wojennego sukcesu Rosji, powrotu na światowe salony w glorii chwały i współuczestniczeniem razem z Ameryką i Chinami w nowej odsłonie „koncertu mocarstw”.
/
Po trzecie, dwustronne spotkanie w Rijadzie to dla Kremla sukces w ich strategicznym celu rozbicia sojuszu amerykańsko-europejskiego. W Arabii Saudyjskiej przedstawicieli Unii Europejskiej zabrakło, co w ostatnich dniach było i jest przedmiotem wielu krytycznych uwag pod adresem europejskich przywódców. Dodając do tego napastliwe przemówienie amerykańskiego wiceprezydenta J. D. Vance’a w Monachium czy wyższościowe podejście Keitha Kellogga, specjalnego wysłannika Białego Domu ds. Rosji i Ukrainy, do udziału Europy w negocjacjach pokojowych, okazuje się, że relacje transatlantyckie przeżywają najgłębszy kryzys od lat, a Kreml jest bliżej realizacji swojego planu, niż mogłoby się wydawać.
Wreszcie po czwarte, w Rijadzie zabrakło nie tylko Europejczyków, ale też Ukrainy. A więc jednej ze stron wojny i mających się rozpocząć negocjacji pokojowych. Putin od początku agresji na Ukrainę robi, co w jego mocy, żeby deprecjonować międzynarodowe znaczenie napadniętego sąsiada, wmawiać wszystkim, że to fikcyjne państwo i fikcyjny naród. Także przy okazji negocjacji pokojowych chce stworzyć wrażenie, że Ukraina nie jest tutaj stroną a przedmiotem rozmów. Dla Putina idealnym scenariuszem byłoby, gdyby wielkie mocarstwa ponad głowami „maluczkich” znów zadecydowały o losach planety. Dokładnie tak jak 80 lat temu w Jałcie. A w Europie panuje powszechny strach, że skuszony takim błyskawicznym scenariuszem Trump ulegnie czarowi rosyjskiego satrapy.
Rozmowy w Rijadzie. USA: Wielkanoc i Pokojowy Nobel
Amerykanie do Rijadu wysłali najbliższych współpracowników Donalda Trumpa. W ich delegacji znaleźli się sekretarz stanu Marco Rubio, doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego Michael Waltz oraz wysłannik Białego Domu ds. Bliskiego Wschodu i przyjaciel Trumpa Steve Witkoff.
Celem numer jeden wysłanników Trumpa jest zrobienie poważnego kroku w stronę szybkiego zawarcia pokoju na Ukrainie. Informacje docierające z kręgów administracji amerykańskiej mówią o tym, że priorytetem Trumpa jest zakończenie wojny w ciągu pierwszych 100 dni jego drugiej kadencji. Wówczas mógłby ogłosić spektakularny sukces i spełnienie jednej ze sztandarowych obietnic wyborczych. W dalszej perspektywie marzy mu się Pokojowa Nagroda Nobla. Otoczenie Trumpa celuje więc w finalizację rozmów jeszcze przed Wielkanocą, a więc do 20 kwietnia. Jednak nawet z Białego Domu dochodzą nieoficjalne głosy zwątpienia, że zapewnienie trwałego, a tym bardziej sprawiedliwego, pokoju w ciągu dwóch miesięcy jest misją praktycznie niemożliwą.
Tu docieramy do drugiego celu, a więc trwałości pokoju. Amerykanie zapewniają swoich sojuszników, ale i całą międzynarodową opinię publiczną, że pokój w Ukrainie będzie trwały, a oni dopilnują, żeby Putin za trzy albo cztery lata nie rozpoczął kolejnej regionalnej wojny w celu realizacji swoich imperialnych ambicji. Dotychczasowe działania administracji Trumpa, a przede wszystkim potężny chaos informacyjny wśród czołowych współpracowników amerykańskiego prezydenta, każą postawić znak zapytania przy szansach na osiągnięcie tego celu.
Być może klucz do sukcesu tkwi jednak w obranej strategii negocjacyjnej, którą podczas Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa generał Kellogg przedstawił europejskim sojusznikom. Jak ujął to szef polskiego MSZ Radosław Sikorski, który poznał założenia tego planu: – Nie będę jej tutaj ujawniał. Budzi pewne nadzieje. Jest nieortodoksyjna, ale życzymy im powodzenia.

/
Spotkanie w Rijadzie, a także trwający od tygodnia amerykański koncert pochlebstw i wyrazów uznania pod adresem Władimira Putina, ma też jednak cel daleko wykraczający poza losy wojny w Ukrainie. Amerykanie myślą też o swoim strategicznym priorytecie, a więc konfrontacji – handlowej i politycznej, a być może również militarnej – z Chinami.
Docenianie Putina i wypuszczenie go z międzynarodowej izolacji dyplomatycznej oraz gospodarczej ma w kalkulacjach Waszyngtonu rozluźnić więzi łączące od kilku lat Moskwę i Pekin. Docelowo: być może nawet zagwarantować neutralność Rosji podczas amerykańsko-chińskiej konfrontacji w basenie Pacyfiku. Rzecz w tym, że obalenie zachodniego, amerykocentrycznego porządku globalnego to kamień węgielny leżący u podstaw funkcjonowania reżimów Putina i Xi Jinpinga. Kilka pochlebstw, a nawet spotkanie w cztery oczy z Trumpem, to zdecydowanie za mało, żeby przebiegunować całą rosyjską politykę ery putinowskiej.
Ostatnim z celów na liście Amerykanów jest wywarcie dodatkowej presji politycznej, dyplomatycznej i ekonomicznej na europejskich sojuszników, zwłaszcza tych z NATO. Ich nieobecność w Rijadzie była celowa i symboliczna. Trump pokazuje Europie, że w oczach Waszyngtonu jest słaba, śmieszna i nieznacząca. Nawet, gdy omawiane są kwestie ładu bezpieczeństwa na Starym Kontynencie, można ją bez żadnych konsekwencji pozostawić w przedpokoju. To dobitny polityczny manifest amerykańskiego prezydenta: szanuję tylko siłę i silnych, jeśli tacy nie będziecie, nie zamierzam się z wami liczyć.